Dr Grzesiowski podsumowuje rok pandemii i mówi, co nas czeka w przyszłości

2021-03-23 11:26

Dr Paweł Grzesiowski opowiada o błędach z pierwszego roku pandemii koronawirusa oraz mówi, jakie wnioski powinniśmy z nich wyciągnąć. Czy warto planować latem wesele? Co wiemy o powikłaniach po COVID-19 u osób aktywnych fizycznie oraz u tych, którzy przeszli zakażenie skąpoobjawowo? Jak pandemia wpływa na częstotliwość występowania innych chorób? Czy dzieci roznoszą koronawirusa skuteczniej niż dorośli? Dlaczego smog zwiększa ryzyko zachorowania? Co powinniśmy zrobić, żeby jak najszybciej wrócić do w miarę normalnego funkcjonowania bez powtórnych lockdownów?

DR N. MED. PAWEŁ GRZESIOWSKI PEDIATRA, IMMUNOLOG, EKSPERT DS. SZCZEPIEŃ, PREZES ZARZĄDU FUNDACJI INSTYTUT PROFILAKTYKI SZCZEPIEŃ
Autor: [zdrowie-issue-generator]

Dr Paweł Grzesiowski – pediatra, immunolog, ekspert ds. szczepień i prezes zarządu fundacji Instytut Profilaktyki Szczepień – wyjaśnia te oraz inne palące kwestie dotyczące pandemii koronawirusa.

Dr Grzesiowski podsumowuje rok pandemii i mówi, co nas czeka w przyszłości

Panie doktorze, rok pandemii za nami. Kiedy to się skończy?

Dr Paweł Grzesiowski: Raczej się nie skończy. Musimy się przygotowywać na to, że ta pandemia zostanie z nami na lata. Może nie będzie tak ostrych fal pandemicznych jak w tej chwili, bo te fale, które są w tej chwili, wynikają z tego, że wirus jest nowy. Wiele osób nie ma odporności, dlatego tak dużo osób choruje w tak krótkim czasie. Natomiast wirus zostanie z nami być może już na zawsze. To jest nowy wirus, który utorował sobie drogę do wielu gatunków ssaków, więc nawet jeżeli ludzi już wszystkich zarazi, to jeszcze zostanie przecież u zwierząt, bo nic nie stoi na przeszkodzie, żeby atakował koty, psy, fretki, żyrafy. Jest zdolny do tego, ponieważ jego punktem wiązania jest białko, które występuje praktycznie u wszystkich ssaków.

Koronawirus zagraża naszym zwierzętom domowym? 

Na razie te zachorowania, które były odnotowywane u zwierząt domowych, wykazywały raczej niski stopień objawowości, czyli…

…łagodny przebieg? 

Tak, łagodny przebieg. Aczkolwiek są też znane opisy zapaleń płuc u zwierząt wywoływanych przez tego wirusa.

Wspomniał pan, że wirus zostanie z nami na dłużej, ale w przyszłości, jak już się uodpornimy, przebieg epidemii powinien być łagodniejszy. A na co możemy liczyć tego lata? Pamiętamy, że poprzedniego lata było wielkie rozluźnienie. Jak pan myśli, jak to będzie wyglądało w tym roku?

Ubiegły rok był wskazówką, jak ludzie podchodzą do pandemii. Myślą, że to jest serial – trzy tygodnie i będzie koniec. Tak nie jest, pandemia to nie jest serial telewizyjny. To jest zjawisko biologiczne, nad którym my nie panujemy. Jest jak wulkan – dzisiaj emituje dym, pył i lawę, a potem spokój. I po jakimś czasie znowu zaczyna się aktywność tego wulkanu. Jak przypływ i odpływ na morzu. I to samo jest z pandemią. Ludziom się wydawało – bo nie wiedzieliśmy jeszcze o tym wirusie wiele – że w maju ubiegłego roku pandemia się skończyła. I wiele osób psychicznie tego chciało. Żeby się pandemia skończyła, żeby się skończyła izolacja, kwarantanna, żeby można było wyjść, normalnie urządzać imprezy, wesela, koncerty i tak dalej. I to się zemściło. A jeszcze dołożyły się kwestie polityczne, czyli fajnie było powiedzieć przed wyborami, że pokonaliśmy wirusa. I tak się to wszystko potoczyło, że we wrześniu wybuchło od nowa. I znów – moim zdaniem nie została odrobiona lekcja z tej fali jesiennej, bo dziś mamy nową falę. I popełniamy te same błędy.

Ma pan na myśli to, że znowu było rozluźnienie, po którym znowu wracamy do lockdownu, tak? 

Po pierwsze było rozluźnienie na przełomie roku. Po drugie były po drodze święta. Po trzecie zaproszono do Polski wszystkich chętnych i jeszcze im ułatwiono podróż. A przylatywali do nas z epicentrum epidemii, chociażby na Wyspach Brytyjskich. Czyli myśmy przyjęli ludzi z wirusem do Polski. Bez testów. Co to było za hasło? Kto chce – niech się testuje… Nie, nie – to trzeba było zrobić tak, że każdy, kto przylatywał do Polski, był testowany. Wtedy mielibyśmy nad tym kontrolę. Popełniliśmy całe mnóstwo błędów. A teraz patrzymy z przerażeniem, że mamy kolejną falę pandemiczną. Niestety, wirus wykorzystuje nasze błędy. I to bez żadnych skrupułów.

To co w takim razie pan sugeruje na te wakacje? Jak powinno wyglądać lato 2021 w Polsce? 

Powiem szczerze – dla mnie wakacje niczym nie różnią się od całej reszty roku. Biorąc pod uwagę to, o czym mówimy, czyli mobilność ludzi i ilość spotkań. Wakacje może nawet trochę sprzyjają rozluźnieniu, bo ludzie jeżdżą na urlopy, spędzają dużo czasu na świeżym powietrzu, raczej w otoczeniu swoich rodzin, więc ryzyko jest małe.

Jest jeszcze sezon weselny. 

No właśnie. Czym innym jest wyjazd do kwatery gdzieś na morze czy w góry, a czym innym jest zorganizowanie imprezy na 200 osób. To jest absolutnie w tym momencie moim zdaniem jeszcze nieosiągalny dla nas punkt. I wiemy to już.

Mówi pan o wiośnie, czy mówi pan już o lecie?

Mówię o lecie i o całym roku. Uważam, że w tej chwili, nawet jeżeli w wyniku tych masowych ograniczeń powiedzmy do końca kwietnia sytuacja się ustabilizuje, to kolejna fala ma szansę wybuchnąć znowu w sierpniu, wrześniu. Pamiętajmy o tym. Czyli jeżeli teraz spowodujemy na przykład poprzez ostry lockdown, że pandemia wyhamuje, i potem rozpuścimy wszystkie ograniczenia i ludzie będą mogli robić, co chcą, to znowu mamy w sierpniu nawrót fali pandemicznej.Nie zdążymy do tego czasu zaszczepić tak wielu osób, żeby ograniczyć liczbę zachorowań. Owszem, można pozwolić na niewielkie spotkania, ale to muszą być spotkania w dalszym ciągu z ograniczeniem nie większym niż – nie wiem – 50 osób na imprezie. Nie może być więcej w tej chwili, w tej konkretnej sytuacji. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę to, że w Polsce zaczyna dominować wariant brytyjski, czyli bardziej zakaźny, atakujący młodszych ludzi. Czyli de facto nawet ci młodzi, którzy są na weselach, nie są bezpieczni.

Jak funkcjonuje nasz system szczepień? Szybko się szczepimy czy pana zdaniem mogłoby być lepiej? 

Powiem szczerze, że jak ostatnio zacząłem przeglądać dane o szczepieniach, to my szczepimy na poziomie Bangladeszu. Siedemdziesiąt parę tysięcy dawek dziennie. To chyba nie jest najlepsza wizytówka, prawda? Szczepimy naprawdę bardzo powoli. Kraje takie jak Włochy, Francja szczepią po 150-200 tysięcy dawek dziennie. My szczepimy we wtorki, środy, czwartki i piątki. A co się dzieje w pozostałe trzy dni tygodnia? Nie wiemy. Nie ma dostaw. Punkty szczepień są nieczynne. Albo są ograniczone tylko do dużych szpitali. Nie tak powinno to funkcjonować. Nie wszystko można wytłumaczyć brakiem szczepionek. Na początku tych szczepionek rzeczywiście było bardzo mało. Ale w tej chwili mamy już ponad milion dawek zalegających w magazynach.

Na początku pandemii mówiło się o tym, że części ludzi przechodzi zakażenie bezobjawowo. Czy obecnie wiemy coś więcej na temat powikłań takiego przejścia zakażenia koronawirusem? Czy ludzie, którzy podejrzewają, że przeszli je bezobjawowo lub skąpoobjawowo, powinni monitorować swój stan zdrowia i szukać u siebie ewentualnych powikłań?

Zespoły pocovidowe to odrębna dziedzina medycyny. COVID-19 jest chorobą ostrą, zakaźną, naczyniowo-płucną. Natomiast zespoły pocovidowe to już właściwie cała medycyna: choroby autoimmunologiczne, problemy płucne, sercowe, umysłowe, intelektualne, neurologiczne. To inny obszar medycyny i kompleksowej rehabilitacji pacjentów pocovidowych. O ile mamy już w miarę dobrze rozpoznane dwa zespoły autoimmunologiczne, czyli PIMS u dzieci (paediatric inflammatory multisystem syndrome - wieloukładowy zespół zapalny występujący u dzieci w następstwie zakażenia koronawirusem) i MIS, czyli jego odpowiednik u dorosłych (Multisystem Inflammatory Syndrome), to mamy dużo mniej pewności diagnostycznej w tak zwanych zespołach long COVID, występujących po dwóch-trzech miesiącach od przejścia COVID-u. I tutaj bardzo ciekawa obserwacja – wiele osób, które nie były w szpitalu, a właśnie przeszły chorobę w miarę łagodnie, po dwóch-trzech miesiącach zaczynają odczuwać najrozmaitsze dolegliwości: wypadanie włosów, łuszczyca, endometrioza, zapalenie jelita, zaburzenia pamięci, snu, koncentracji. Pojawiają się nowe objawy, których wcześniej nie było.

Czy to koniecznie musi być związane z COVID-em, czy na przykład może być związane z długotrwałym siedzeniem w domu. Chyba trudno to zróżnicować?

Objawy są jednak powtarzalne. Z powodu długotrwałego siedzenia w domu nie wypadają nam nagle włosy. Tym bardziej, że szukamy przyczyny i okazuje się, że jest podłoże autoimmunologiczne.

A w historii pacjenta występuje przejście…

…COVID-u, tak jest. COVID-19 jest chorobą, która oprócz tej ostrej fazy uruchamia u niektórych osób choroby autoagresywne. Musimy sobie jasno powiedzieć, że tak jest – to już wiemy. Tylko pytanie teraz, czy będziemy w stanie przewidzieć, u kogo to się wydarzy. Czy to jest tylko genetycznie uwarunkowane, czego nie widać gołym okiem, czy też będzie można znaleźć jakiś klucz i wcześniej diagnozować osoby, które mogą mieć poważne problemy.Podam taki przykład, bo przecież zrobiono bardzo ciekawe badania wśród sportowców w Stanach. Okazało się, że osoby młode, zdrowe, wysportowane miały zmiany w sercu, nawet w kilkunastu procentach, o których nie miały bladego pojęcia. A przeszły COVID-19 właśnie skąpoobjawowo.

Czy to były zmiany dla nich niebezpieczne? 

Tak, bo jeżeli te osoby będą miały pełne obciążenie wysiłkiem, to serce po prostu w pewnym momencie może odmówić posłuszeństwa i może wystąpić nagły zgon w czasie treningu. To są te sytuacje, które muszą być testowane. Szczególnie w tych grupach, które podlegają wielkim obciążeniom. Czyli właśnie na przykład sportowcy. Bo gdyby to dotyczyło normalnego pacjenta, a nie zawodowego sportowca, to jednak on ma mniejsze obciążenia fizyczne. Teoretycznie mógłby tej zmiany w ogóle nie zauważyć. Może jakby wszedł na trzecie piętro bez windy i miał zadyszkę – wtedy poczuje, że coś jest nie tak, że ma mniej wydolny układ krążenia i układ oddechowy.

Czy to dotyczy też ludzi, którzy nie są zawodowymi sportowcami, ale są w miarę aktywni fizycznie i przechodzą COVID-19? Czy takie osoby powinny się badać, gdy wracają do treningów? 

Jeżeli jest jakikolwiek sygnał, że coś jest nie tak, to uważam, że powinny szukać pomocy lekarskiej. Sam znam młodych ludzi, którzy na przykład biegali przed COVID-em, a po COVID-zie sygnalizują, że są w stanie przespacerować góra dwa kilometry. A kiedyś biegli pięć i nie stanowiło to dla nich problemu. 

I to są młodzi ludzie, tak?

Tak, młodzi ludzie. Takie osoby zdecydowanie powinny szukać pomocy kardiologa, pulmonologa, zdiagnozować, co się dzieje w płucach, jak również ocenić, co się dzieje w sercu. Bo może to jest stan zapalenia mięśnia sercowego – ukryty, który na szczęście z czasem może minąć. Natomiast wymaga opieki medycznej.

Czy w takim razie osoby, które przeszły COVID-19 nawet bezobjawowo, powinny monitorować powikłania, powinny robić testy?

Uważam, że każda osoba, która przeszła COVID-19, powinna zrobić taki rachunek sumienia – czy wszystko jest u mnie normalnie? Nawet jeżeli chorowałem bezobjawowo – czy jestem w pełni wydolny tak jak kiedyś? Naprawdę znam takie przykłady, że są osoby, które dopóki im się nie zadało tego pytania, to w ogóle nie zdawały sobie z tego sprawy, że ich możliwości po chorobie są mniejsze. A jak się zadało pytanie: posłuchaj, czy ty możesz zrobić to, co poprzednio bez choroby udawało ci się zrobić? To po chwili refleksji padała odpowiedź – no właśnie nie. Już nie jestem w stanie na przykład wejść na trzecie piętro bez windy. Zawsze wybierałem schody, a teraz wybieram windę, bo jest mi ciężej.

Może trudniej dzisiaj zauważyć spadek wydolności, bo ludzie mniej się ruszają, rzadziej wychodzą z domów. 

Oczywiście, zgadza się, nie mamy siłowni, nie można nawet zmierzyć tej wydolności.

Ale czy to oznacza, że ludzie, którzy nie wiedzą, czy przeszli COVID-19, powinni się badać? Może powinni robić testy, bo mogą mogą u nich ukryte powikłania, których nie są świadomi? W końcu mogli przejść zakażenie bezobjawowo.

To bardzo trudne pytanie, dlatego że to by znaczyło, że każdy właściwie powinien sobie zrobić test. Nie chciałbym przekierować społeczeństwa na testomanię. Nie powinno być tak, że każdy, kto ma jakikolwiek problem zdrowotny, od razu robi sobie test na COVID-19. Powinniśmy analizować konkretne przypadki i powiedzmy – jeżeli jest jakakolwiek myśl, że to może być podłoże zapalne, to wtedy dopiero szukać COVID-u.Trochę tak, jak kiedyś podchodzono do boreliozy. Ktoś przychodził z bólami stawów, to się mówiło – a może zróbmy testy na boreliozę, bo może to jest właśnie zespół poboreliozowy, przewlekły zespół zapalny. Ale to równie dobrze może być niestety jakaś inna choroba autoagresyjna. I wtedy nie możemy się zamykać w takiej diagnostyce, że wszystko, co się teraz dzieje z nami, to jest COVID-19 albo post-COVID. Po analizie, po przebiegu choroby, po historii pacjenta powinniśmy dopiero podejmować decyzje co do diagnostyki.

Czyli zaleca pan sugerować się wskazówkami lekarza, a nie na własną rękę robić co chwila testy?

Bezwzględnie. To uważam za wręcz niebezpieczne. A znam takich pacjentów niestety, którzy raz w miesiącu sobie robią testy, mimo że nie mają żadnego ryzyka. To myślenie graniczące z lękową…

…paranoją.

Tak jest, z takim ustawieniem lękowo-paranoicznym, że ja sobie teraz będę wykonywał test na zapas. To nie jest potrzebne.

Czy w związku z tym, że w trakcie pandemii mamy większą izolację społeczną, rozwijają się jakieś nowe choroby lub stare choroby rozwijają się w innym tempie?

Wręcz odwrotnie – widzimy dzisiaj, że wiele chorób zakaźnych w ogóle przestało funkcjonować. W tym okresie, kiedy jesteśmy w większej izolacji, spadła grypa, odra, krztusiec, meningokoki, pneumokoki. Mamy zjazd w statystykach właściwie wszystkich chorób zakaźnych. Łącznie z salomonellą. Nieczynne są restauracje, a więc nie ma zatruć pokarmowych. Nieczynne są placówki gastronomii zbiorowej, hotele, wyjazdy, kolonie, więc jest dużo mniej osób, które mają problemy związane z zatruciami pokarmowymi, żywnościowymi, wodnymi i tak dalej. Jedna choroba, której na razie nie bardzo to zaszkodziło, to klostridioza, czyli ciężkie zapalenie jelit wywołane przez bakterie clostridium difficile, która niestety rozwija się u pacjentów poszpitalnych po antybiotykoterapii. Tu mamy znaczne wzrosty zachorowań i to jest bardzo niepokojące, bo ci ludzie też mogą tracić życie z powodu ciężkiej biegunki już po COVID-zie. Czyli oni przeszli tę najgorsza fazę COVID-u, wyzdrowieli, poszli do domu i zaczynają mieć zapalenie jelita wywołane przez tę bakterię.

Mówiło się trochę o tym, że system ochrony zdrowia jest niewydolny, bo szpitale są zmieniane w COVID-owe  przez co cierpią pacjenci z innymi dolegliwościami. Czy obserwujemy większą śmiertelność z powodu na przykład udarów, wylewów, zawałów, nowotworów?

Biorąc pod uwagę pierwsze dziewięć miesięcy roku 2020, właściwie nie obserwowano tego zjawiska. To jest ciekawe, bo nam się tak wydawało, prawda? Nagle okazuje się, że w szpitalach spadła liczba na przykład interwencji kardiologicznych pacjentów z podejrzeniem zawału. No co się stało, nagle ludzie przestali mieć zawały? To jest prawie niemożliwe. Ale z drugiej strony może jednak tak jest, że ludzie nie chodząc do pracy, nie wychodząc z domu, mając mniejszy wysiłek, mieli mniej zawałów. Po prostu – mniej stresu, mniej wysiłku, mniej infekcji. I to też mogło spowodować mniejszą ilość epizodów niedokrwiennych serca. Jest też na pewno grupa pacjentów, którzy – załóżmy – doznali zawału i zmarli w domu, czego nie wiemy, bo nie ma rozpoznania sekcyjnego. Czyli jest na pewno jakaś grupa chorych, która nie trafia do szpitala w określonym czasie, nie trafia pod opiekę lekarza. Najgroźniejsze w tym zakresie mogą być choroby nowotworowe. Bo tutaj, jak opóźnimy rozpoznanie nowotworu o rok, no to będzie tragedia, bo ten guz tak urośnie, że prawdopodobnie nie da się pacjenta uratować. Boję się, że część takich pacjentów dopiero zobaczymy, że oni jeszcze nie zostali rozpoznani. Bo jeszcze siedzą w domach.

Czyli na skutki uboczne epidemii jeszcze musimy poczekać?

Czas jej trwania może być zbyt krótki, jeszcze nie widzimy tych pacjentów, którzy normalnie zgłosiliby się do lekarza i dostaliby rozpoznanie nowotworu. Część z nich się boi pójść do szpitala. Nie dlatego, że nie ma miejsca. To koledzy mi mówią, chociażby z chirurgii, że takich okazów chorób zaniedbanych chirurgicznych nie widzieli od lat. Bo ludzie do ostatniej chwili zwlekają na przykład z wielkim woreczkiem żółciowym zapalonym i po prostu to już jest prawie sepsa. Takich przypadków kiedyś oglądano dużo, ale to w czasach powojennych. A w tej chwili mieliśmy już sytuacje, że pacjenci wcześniej byli diagnozowani, trafiali na stół i byli operowani w dobrym stanie. I znów wrócił motyw do zwlekania z hospitalizacją do ostatniej chwili. Jak już jest dosłownie kosa na szyi, to się pacjenci dopiero decydują na pójście do szpitala.

Często nie z winy braku miejsc, tylko ze strachu? 

Tak, ze strachu przed tym, że w szpitalu można złapać COVID-19 i można tam umrzeć.

COVID-19 to choroba w dużej mierze dotycząca układu krążeniowo-oddechowego. Czy smog w jakiś sposób wpływa na częstotliwość zachorowań. Obserwujemy częściej zachorowania w miastach niż na wsiach? Częściej w tych miejscach, które są bardziej zanieczyszczone w Polsce? 

Takie badania były już robione. Stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, że dodatkowe skażenie powietrza pyłami jest czynnikiem ryzyka i większej zachorowalności na COVID-19, a także cięższych przebiegów choroby. I dotyczy to również smogu wewnętrznego, bo niekoniecznie mówimy tylko o pyle na zewnątrz, ale również mówimy o złej jakości powietrza wewnątrz pomieszczeń. W pomieszczeniach zamkniętych też się często zarażamy, dlatego że jest duże zapylenie. Wirus wykorzystuje mikropyłki do podróżowania na dalszą odległość. Kropelka pary wodnej przyczepia się do pyłu i podróżuje razem z nim, przenosząc wirusa. Tak że jesteśmy w stanie przy smogu na przykład ocenić, że wirus pokonuje większe odległości.

To jeszcze pytanie natury systemowej. Wiemy, że w niektórych krajach transmisja wirusa jest mniejsza, że te kraje lepiej sobie poradziły z epidemią, na przykład Nowa Zelandia czy Tajwan. Czy myśli pan, że moglibyśmy czerpać jakiś wzór z tych krajów? A jeżeli tak, to które rozwiązania byłoby pana zdaniem warto przenieść do nas?

No cóż, to jest chyba jedno z najsmutniejszych pytań dzisiaj, dlatego że to tak naprawdę pytanie o to, czy możemy w ogóle się uczyć. Czy można pobierać jakieś doświadczenia z innych krajów i przeszczepiać je do naszego kraju. Ja oczywiście uważam, że tak. Spotkałem się z panią ambasador Korei Południowej w maju ubiegłego roku. Już wtedy był kompletny rozdźwięk między tym, co my robimy, a tym, co robiły kraje Azji Południowej. Tam przede wszystkim zainwestowano w naukę. Tam twarzami epidemii są naukowcy, lekarze – nie politycy. Tam naukowcy są tymi, którzy rekomendują określone rozwiązania, a politycy je wdrażają, nie odwrotnie. Po drugie postawiono na masowe testowanie. Od początku testowano bez ograniczeń ludzi na ulicach po to, żeby wychwycić i izolować chorych. Po trzecie postawiono bardzo szybko na kontrolę granic i kontrolę kontaktów. Czyli nie można było sobie wjechać i po prostu być zakażonym. Każdy, kto wjeżdżał, był kontrolowany. Mało tego, tam również są rozpowszechnione te aplikacje kontrolujące sieci powiązań. Jeżeli ktoś zachorował, było od razu wiadomo, jakie są jego kontakty. I te osoby szły na kwarantannę. Nie ma innej metody walki z tą pandemią, naprawdę.

To jest metoda, której wiele osób się jednak boi. Jest trochę jak z filmu szpiegowskiego lub science-fiction, w którym wszyscy jesteśmy śledzeni. 

Po pierwsze nie wszyscy jesteśmy śledzeni. Poza tym uważam, że tutaj jest pewna wartość, która każe się zastanowić, czy jednak nie poddać się takiemu śledzeniu kontaktów. Oczywiście jeżeli to jest zanonimizowane, to nie powinno być przedmiotem żadnych wątpliwości. To powinno być po prostu uruchamiane wtedy, kiedy mamy zakażenie. Dopiero wtedy badamy, kto z kim i gdzie się kontaktował. To i tak się dzisiaj robi, tylko na skalę masową, patrząc na mobilność. A moglibyśmy sięgać do poziomu pojedynczych osób. Dlatego że – i to jest bardzo ciekawe, co właśnie Azjaci też odkryli – że ta pandemia szerzy się przez tak zwanych superspreaderów, superrozpylaczy. I jeśli my tych superrozpylaczy odpowiednio wcześnie zobaczymy, to można ich powstrzymać, można wokół nich szybko zrobić izolację, kwarantannę. To są potwierdzone przypadki, gdzie jeden czy dwóch ludzi rozsiało wirusa na przykład na setkę osób. Nie każdy zaraża z taką dużą skutecznością. Czasami jest to trener sportowy, czasami ksiądz, czasami jakiś podróżnik, który będzie się przemieszczał, długo produkując wirusa i zarażając wielu ludzi.

Czy tymi superrozpylaczami nie są głównie dzieci?

Nie, nie można powiedzieć, że dzieci są silniejszymi zakażaczami niż dorośli. Badania porównawcze wykazuję, że objawowy dorosły jest wielokrotnie bardziej zakaźny niż dziecko. To wynika z wielu uwarunkowań. Po pierwsze dziecko ma mniejsze drogi oddechowe, mniejszą ilość wydzieliny, mniej tego wirusa wydziela w jednostce czasu niż kaszlący, duży dorosły człowiek. Co do tego nie ma wątpliwości, że największymi superrozpraszaczami są objawowi młodzi dorośli. To jest właśnie ciekawe – młodzi dorośli, którzy kaszlą. Nie muszą mieć koniecznie zapalenia płuc. Ale taki właśnie młody człowiek, który przez tydzień chodzi na przykład do pracy, jest w środkach transportu miejskiego i tak dalej – on będzie rozpylał bardzo dużo wirusa.

Może nakreśli pan jeszcze optymistyczny scenariusz – co musiałoby się w Polsce wydarzyć, jak musieliby się zachowywać obywatele, jakie rozporządzenia mogliby wprowadzić politycy, żeby sytuacja możliwie szybko zmierzała do możliwie najlepszego zakończenia?

Po pierwsze musimy przywrócić wiarę w naukę i rządy wiedzy, a nie rządy PR-u. Czyli odsuwamy całą ekipę, która zajmowała się dotychczas zarządzaniem pandemią, tworzymy nową ekipę – wielospecjalistyczną, ekspercką, techniczną. Zero polityki, sama medycyna, nauka, biologia, wirusologia. To muszą być ludzie, którzy są od lat w kursie i wiedzą, co się dzieje. To nie mogą być też profesorowie z mocno siwymi włosami, których szanuję, ale którzy już po prostu nie do końca nadążają za wiedzą. Przepraszam, że to mówię, ale tak jest, że w tej chwili często doradcami są osoby, które już nie ogarniają rzeczywistości w sposób aktywny.Po drugie musielibyśmy przywrócić normalne funkcjonowanie inspekcji sanitarnej. W tej chwili inspekcja została sprowadzona do jakiejś policji sanitarnej. A my potrzebujemy analityków epidemiologicznych na poziomie powiatu. Ci ludzie są, tylko zostali sprowadzeni do pozycji wypełniaczy kwitków. A my potrzebujemy analityków, którzy będą analizować każdy przypadek zachorowania – kontakt? Z kim kontakt? Gdzie się zaraził? I dane do centrali. I na tej podstawie podejmujemy szybkie decyzje.

Decyzje na poziomie regionalnym, a nie centralnym? 

Tak. I kolejna sprawa to jest właśnie przekonstruowanie systemu lockdownów na system lokalny. Czyli na poziomie powiatu czy grupy powiatów podejmujemy decyzje. I to szybko. I bardzo restrykcyjne. Czyli po prostu jak w Irlandii – zakaz opuszczania miejsca zamieszkania na odległość większą niż dwa kilometry poza wyjątkiem, że jedziemy do pracy czy do lekarza. Wtedy mielibyśmy zupełnie inną sytuację, bo w ciągu dwóch tygodni zdusimy w zarodku ognisko epidemiczne, które się tworzyło, na przykład pojawił się superspreader w szkole i zrobił 10 zakażeń.Po czwarte musimy skonstruować porządne bazy danych. Bo proszę mi wierzyć, ja przeżyłem szok – jeżeli minister zdrowia przyznaje, że nie wie, ile codziennie osób trafia do szpitala, no to to jest po prostu porażka. Po roku pandemii szef resortu nie wie, ilu ma nowych hospitalizowanych. On tylko wie, ile ma łóżek zajętych. Przecież łóżko to nie człowiek. Zarządzanie łóżkami to nie jest natężenie epidemii, prawda? Zarządzanie łóżkami to jest zupełnie inny proces. Wolne łóżka – to jest ważne. Ale ile nowych osób trafia do szpitali codziennie – musimy to wiedzieć! Bo to nam mówi o natężeniu ciężkich przypadków. A tego nie wiemy. Ile osób nowych trafia pod respirator? Tego też nie wiemy. Bo znamy tylko bilans – ile jest zajętych respiratorów. A kto umarł? Kto nie umarł? Kto się nowy pojawił na respiratorze? Tego już nie wiemy. Potrzebne jest zarządzanie dużymi bazami danych na poziomie analitycznym. Czyli naprawdę ciężka praca analityczna, którą dzisiaj wykonuje mnóstwo wolontariuszy w internecie. Mamy lepsze mapy zachorowań z internetu niż z ministerstwa zdrowia. No to jest przecież naprawdę nie do pomyślenia, żeby ludzie, którzy są amatorami i często robią to w wolnym czasie, bez pieniędzy, mieli lepsze dane niż ci, którzy mają zarządzać pandemią.Poza tym jeszcze jest jeden ważny czynnik, który moim zdaniem wciąż zaniedbujemy. Mianowicie przygotowywanie dodatkowych łóżek szpitalnych. Bo my cały czas mamy problem wykradania łóżek szpitalnych na COVID-19 pacjentom niecovidowym. I to się musi zemścić. Tworzenie szpitali jednoimiennych nie było złym pomysłem. Tylko to powinny być szpitale budowane jakby od nowa, pod obecne potrzeby.

To powinny być nowe szpitale, a nie szpitale przekształcone na covidowe? 

Otóż to. Takim modelem jest chociażby szpital wojskowy na Szaserów, gdzie zbudowano dodatkowy oddział covidowy – 60 łóżek. To można było zrobić już w wielu szpitalach w wielu punktach Polski, żeby mieć tę rezerwę. Jest potrzeba – uruchamiamy szpital.A w tej chwili... Łatwiej jest zbudować szpital tymczasowy na stadionie, czy łatwiej jest dobudować pawilon przy szpitalu już istniejącym? Moim zdaniem lepsze jest to drugie rozwiązanie, czyli rozbudowujemy infrastrukturę szpitala, który już funkcjonuje. Łatwiej o personel, łatwiej o diagnostykę, łatwiej o leki – o wszystko. A na Stadionie Narodowym czy w hali targowej – my musimy wszystko tam na nowo zainstalować. Koszty są niebotyczne.

Powiedział pan o rozwiązaniach systemowych. A czego wymagałby pan od obywateli? 

Myślę, że obywatele w Polsce, wbrew temu, co się pojawia w mediach, są bardzo odpowiedzialni. Obserwowałem, co się działo w marcu i w kwietniu ubiegłego roku. Ta gotowość ludzi do kwarantanny, do izolacji, do siedzenia w domach była niebywała. Ona została po prostu zmarnowana. Bo potem co się stało? Ogłoszono koniec pandemii, a wkrótce było coraz gorzej. Jedni mieli mieć izolację, a drudzy nie. Jedni mieli mieć maseczki, a drudzy chodzili bez maseczek. I to niestety często pokazywani w mediach jako tak zwane osoby wpływowe. Ludzie zaczęli więc myśleć, że to wszystko jest ściema. I dzisiaj odbudowanie zaufania to jest główny cel, który powinien dotyczyć społeczeństwa – odbudowanie zaufania do ludzi, którzy mają zarządzać pandemią. Jeżeli to by się udało, to uważam, że nic więcej od ludzi nie trzeba.Trzeba im po prostu dawać jasne, konkretne sygnały – to jest niebezpieczne, tamto jest bezpieczne. Robimy tak dlatego, że potrzeba to zrobić na dwa tygodnie, na trzy tygodnie. Ale nie zamrażamy na pół roku czy na rok cały kraj, bo to się musi skończyć buntem. Zresztą jestem bardzo sceptyczny, jeżeli chodzi o blokowanie aktywności ludzi na świeżym powietrzu. Nigdzie na świecie się nie potwierdziło, że to jest powód pandemii. To, że ludzie chcą pójść na spacer, że chcą pojechać na narty, że chcą się na plaży pojawić – to nie powinno być blokowane. Powinny być tam oczywiście odpowiednie regulacje, żeby nie było tłoku. Ale że ludzie chcą wyjść na świeże powietrze, to my powinniśmy się cieszyć, bo tam zakażeń jest dużo mniej.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki