Nie było kwiatów, gratulacji, był sukces. "Pacjentka nie miała nic do stracenia, dostała nowe życie"

2023-12-29 15:09

Chyba nikt nie przewidywał, że tak to się skończy. Pacjentka nie tylko przeżyła operację, ale wróciła do pracy, a ćwierć wieku później wraz ze swoim "bogiem od wątroby" świętowała otwarcie nowej kliniki. Po latach niepowodzeń przeszczepiania wątroby, 30 grudnia 1994 roku dokonał się przełom w polskiej transplantologii.

Nie było kwiatów, gratulacji, był sukces. Pacjentka nie miała nic do stracenia, dostała nowe życie
Autor: Jacek Pawlak, arch. pryw.

Chociaż w ocenie chirurgów serce jest najłatwiejszym narządem do przeszczepienia, niemal wszyscy wiemy, kto tego dokonał, historię znamy ze szczegółami. Pionierzy innych zabiegów powszechnie pozostają często niemal bezimienni. Tym bardziej warto przypomnieć o przełomie, który dokonał się 29 lat temu. Tuż przed sylwestrem w warszawskim szpitalu przy ul. Banacha rozpoczął się kilkunastogodzinny zabieg, który przeszedł do historii jako pierwszy udany przeszczep wątroby u pacjenta dorosłego w Polsce. Jak wyglądały początki? To gotowy scenariusz na sensacyjny film.

Pacjentka po przeszczepie nerki

Przeszczep wątroby w Polsce i na świecie

Pierwszego udanego przeszczepu wątroby na świecie dokonał prof. Thomas Starzl z Denver (USA) już w 1967 roku. Ta metoda ratowania życia w 1983 roku przestała być traktowana na świecie w kategoriach doświadczalnych i została uznane za pełnoprawny zabieg terapeutyczny.

Polskie początki to rok 1987 i pierwsza nieudana próba w Szczecinie. Porażką zakończyły się także zabiegi w Warszawie - w 1989 i 1993 roku.

O ile udawało się już ratować pierwsze dzieci w Centrum Zdrowia Dziecka (zoperowany w 1990 roku dwuletni wówczas Mateusz wciąż ma się dobrze), z dorosłymi nie wychodziło.

Dopiero zabieg przeprowadzony 30 grudnia 1994 roku w Centralnym Szpitalu Klinicznym przy ul. Banacha w Warszawie, przez zespół pod kierownictwem prof. Jacka Pawlaka (wówczas 40-letniego chirurga), zmienił wszystko.

- Gdy zaczynaliśmy, niemal z każdej strony rzucano nam kłody pod nogi. Zabiegi przeprowadzało kilka ośrodków w Polsce. Ile prób, tyle zgonów. Zapowiadano, że nam też nie wyjdzie, że jesteśmy nie dość wykształceni. Nawet gdy się udało, panowała cisza - wspominał po latach prof. Pawlak.

Sukces młodego zespołu uznano dopiero po kilku latach, gdy już przekroczyli setkę przeszczepień. Dosłownie jeden za drugim odbyły się trzy zabiegi:  99, 100 i 101. Przeprowadził je ten sam zespół.

- Akurat pracowaliśmy w okrojonym składzie - część pracowników była na konferencji poza kliniką, a chorzy i narządy nie mogli czekać na ich powrót. Opublikowaliśmy wyniki, które nie odbiegały od osiąganych w najlepszych ośrodkach na świecie - powikłania pooperacyjne w ostatnich latach wynosiły kilka procent. Wtedy to koledzy z Wrocławia, Szczecina czy Zabrza ostatecznie ustąpili nam pola - przyznaje prof. Pawlak.

47-letnia pacjentka i malowanie płotu

Według relacji prof. Pawlaka, 47-letniej wówczas Jadwigi Buczek nie trzeba było namawiać na pionierski zabieg:

- Pani Jadwiga wiedziała, że nie ma nic do stracenia. Nie przekonywaliśmy. Pacjenci na etapie kwalifikacji do zabiegu podejmowali decyzję i trafiali na listę. Pani Jadwiga cały czas była pozytywnie nastawiona, taka pogodna gaduła - przed zabiegiem i po.

Niewiele jednak brakowało, by pani Jadwiga, zamiast cieszyć się nowym, długim życiem, szybko się z nim pożegnała.

Kilka miesięcy po przeszczepie trafiła do szpitala w ciężkim stanie. Bez cech odrzutu narządu, ale cała żółta, w kiepskiej kondycji. Lekarze szukali przyczyny, włosy z głowy rwali, a tymczasem pacjentka zafundowała sobie zatrucie chemiczne.

- Okazuje się, że farbą okrętową machnęła 300 metrów płotu. Chciała, żeby nie rdzewiał.

Śmigłowiec bez drzwi i inne szaleństwa. "Młodzi byliśmy"

Prof. Jacek Pawlak przyznaje, że dziś początki przeszczepów wspomina z sentymentem i rozrzewnieniem, ale wówczas nieraz nie było mu do śmiechu.

Obowiązywała zasada, że po narząd dostępny do 200 km można jechać transportem kołowym, powyżej - lotniczym. Pomagało wojsko, aerokluby, policja, korzystali z samolotów vipowskich.

- Kolegom zdarzyło się kiedyś dolecieć śmigłowcem bez drzwi. Doktora Piotra Małkowskiego wojskowi poprosili, żeby niczego nie dotykał w śmigłowcu, bo wracali właśnie z manewrów i na pokładzie była ostra amunicja. Niezły ubaw, ale dopiero z perspektywy lat.

Profesorowi Pawlakowi niezła przygoda przytrafiła się we Wrocławiu. Z lotniska transplantologów miała odebrać karetka, ale odebrała ich policja, bo tamten samochód okazał się potrzebny komuś innemu. Policjanci szarżowali w obie strony, chociaż takiego pośpiechu nie było. Niepotrzebnie.

Na lotnisku okazało się, że powrotnego samolotu, który miał odstawić lekarzy do Warszawy z już pobranym narządem, nie ma. Podczas tankowania cysterna urwała skrzydło.

Wkrótce dowiedzieliśmy się, że nad Wrocławiem miał przelatywać samolot pasażerski z Monachium do Warszawy. Pilota poproszono o międzylądowanie, wsadzono lekarzy na pokład i polecieli do Warszawy ratować życie.

Niestety, nie mieli przy sobie żadnych dokumentów. Formalnie przylecieli z zagranicy, chociaż nie było ich na liście pasażerów, w dodatku z pojemnikiem, którego za nic nie chcieli otworzyć. Nie mogli po prostu przekroczyć granicy.

Przyjechała po nich karetka na sygnale i wywiozła jako przypadek nagły. Taki przecież był.

Dziś jest chyba trochę nudniej, ale całe szczęście.

Początkowo technika przeszczepienia i transportu narządów pozwalała na osiem godzin tzw. zimnego niedokrwienia wątroby. Sama operacja trwała kilkanaście godzin.

Czytaj także: Dwóch chorych dostało nową szansę dzięki "podzielonej wątrobie". Pierwszy taki przeszczep w Polsce

Obecnie jest dokładnie odwrotnie. Narząd można przeszczepić kilkanaście godzin po pobraniu, a sam zabieg trwa cztery-pięć godzin. Po wątrobę nie trzeba jechać czy lecieć. Sprawdzony zespół robi to na miejscu, wysyła wątrobę choćby pociągiem, a wyspana ekipa rano przystępuje do zabiegu. Nie zrywa się już ze snu ani chorego, ani lekarzy.

Aktualnie w Polsce na planowy przeszczep wątroby czeka się średnio 125 dni, ale w trybie pilnym już tylko 11 dni. Bywa jednak tak, że liczą się dosłownie godziny.