"Zamknij mordę, kobieto". To usłyszałam od lekarki, gdy przyszłam po pomoc dla syna

2023-10-30 14:54

Krzyki słyszane na korytarzu. Rynsztokowy język pani doktor. Podważenie moich kompetencji rodzicielskich, a wreszcie wyprowadzenie mnie i niepełnosprawnego sześciolatka przy udziale ochrony, jakbyśmy byli bandytami zagrażającymi bezpieczeństwu. To wszystko konsekwencje niewinnego pytania osoby postronnej w rejestracji, dlaczego w gabinecie kilkadziesiąt minut po uzgodnionej godzinie wizyty wciąż nie ma lekarza. Jak się okazuje, sprawa ma drugie dno, a ja byłam trochę przypadkowym workiem treningowym.

Zamknij mordę, kobieto. To usłyszałam od lekarki, gdy przyszłam po pomoc dla syna (zdjęcie ilustracyjne)
Autor: GettyImages

To, co spotkało mnie i moje dziecko w jednej z przychodni przyszpitalnych w Warszawie, wielu osobom wyda się zapewne nieprawdopodobne. A jednak stało się, a lekarka i jej bezpośredni przełożeni do dziś nie uznali za stosowne, żeby po ludzku za to przeprosić. Problem w tym, że to mogło spotkać każdego. Nie będzie nadużyciem stwierdzenie, że każdego dnia dziesiątki pacjentów czują się sponiewierane w zderzeniu z systemem opieki zdrowotnej. Sama już spotkałam się z podobnymi sytuacjami i nawet nie pomyślałam, żeby coś z tym zrobić. "Słowo na słowo", "to nic nie da" etc. Tym razem nie byłam sama, a świadek nie boi się z lekarzami zadzierać.

Media regularnie donoszą o niewłaściwych zachowaniach pacjentów wobec medyków. Znane są przypadki, gdy nie tylko są niegrzeczni, ale stanowią realne zagrożenie, na przykład będąc pod wpływem substancji odurzających. Niestety, relacje przemocowe dotykają także chorych i ich bliskich. O tym mówi się mniej. Skarg jest niewiele, bo partnerska relacja pacjent-lekarz wcale nie jest polską normą. Czas to nagłaśniać i piętnować. To zaszkodzi autorytetowi ważnej grupy zawodowej? Autorytetu nie buduje się przemilczaniem, zastraszaniem i rezygnacją. Jest wielu lekarzy, którzy doskonale to rozumieją i także pragną zmiany.

Gołym okiem widać, że pan Łukasz jest inwalidą. Ale zdaniem lekarzy na rentę socjalną nie zasługuje

Ksawery nie wyzdrowieje

Mój prawie 6-letni syn Ksawery jest dzieckiem niepełnosprawnym, cierpiącym na rzadką wadę genetyczną, której konsekwencją jest między innymi znaczne opóźnienie intelektualne, atypowy autyzm, padaczka i zespół Arnolda-Chiari, powikłany jamistością rdzenia.

W związku z tym ostatnim wymienionym problemem, syn jest pod stałą opieką poradni neurochirurgicznej. Jamistość rdzenia jest na tyle rozległa i poważna, że podczas konsultacji telefonicznych jestem regularnie pytana, czy Ksawery jest dzieckiem leżącym.

Nie jest. Wręcz przeciwnie - to wiecznie biegające, żywe srebro. Tak dobry stan Ksawery zawdzięcza przede wszystkim nierefundowanej operacji linii końcowej rdzenia w Barcelonie. To zabieg niedostępny w Polsce, a państwo polskie w żaden sposób nie wspiera tych, którzy przechodzą go za granicą. Przed czterokończynowym porażeniem moje dziecko przede wszystkim uchronili darczyńcy, wpłacając środki na publiczną zbiórkę.

Kiedy ma się tak chore dziecko, cele rodzica są dość proste. Moje dziecko ma nie cierpieć, rozwijać się w swoim, możliwym tempie, być szczęśliwe.

Ksawery nie wyzdrowieje. Nie wiemy, jakie problemy zdrowotne jeszcze go czekają. Trudno to przewidzieć, opierając się na doświadczeniach innych chorych. Zespół mikroduplikacji 3q26, który ma Ksawery, zdiagnozowano zaledwie u kilku osób na świecie. Dane o ich stanie są szczątkowe, a informacje urywają się ok. 8 roku życia pacjentów. To raczej Ksawery ma być źródłem informacji dla następnych (dane o nim genetycy umieszczają w międzynarodowej bazie).

To, co można zrobić dla Ksawka, to regularnie go obserwować i badać, by na czas wyłapywać pojawiające się zagrożenia. On nam nie powie, że czuje się gorzej. To choćby dlatego musi mieć wykonywany regularnie rezonans głowy i całego kanału kręgowego. Po skierowanie na badanie zgłosiłam się z synem do poradni 16 października.

"Zapraszamy na 12.30, czyli 10.15"

Podczas wizyty jeszcze w ubiegłym roku lekarz zalecił mi ponowną konsultację i umówienie synowi kontrolnego rezonansu w czerwcu. Niestety, w rejestracji poinformowano mnie, że realny termin to październik.

Na moją sugestię, że neurochirurg zalecał inaczej, usłyszałam, że nie odznaczył tego w systemie, a zresztą "już tu nie pracuje". Wzięłam więc ten termin październikowy w ciemno, zwłaszcza że w mojej ocenie z Ksawkiem nie działo się nic niepokojącego.

We wrześniu syn przeszedł jednak ciężką infekcję, co w jego przypadku może zawsze oznaczać powikłania, dlatego niecierpliwie czekałam już na wizytę. Pierwotnie mieliśmy zgłosić się na nią na godzinę 12.30. Na ten termin zorganizowałam transport, konieczną asystę przy dziecku itd.

W piątek 13 października dostałam sms-a z placówki, informującego, że "na prośbę lekarza neurochirurga" mam zgłosić się jednak na 10.15. Ponad dwie godziny różnicy wymagało przeorganizowania i wzbudziło mój niepokój, gdyż była już kiedyś podobna sytuacja i skończyło się to źle.

Ksawery został wówczas i tak przyjęty o pierwotnej godzinie. Chyba nie muszę tłumaczyć, jak oczekiwanie pod gabinetem ponad 2 godziny wyczerpało dziecko z głębokim autyzmem. Wówczas jednak poinformowano mnie, że takie opóźnienie to sytuacja nadzwyczajna, jednorazowa itd., a ja zaakceptowałam te wyjaśnienia.

Lekarz, który wtedy w końcu się zjawił, przyjął nas w pierwszej kolejności (Ksawery ma uprawnienia wynikające z ustawy za życiem), ale niewiele to pomogło. Syn był emocjonalnie wykończony. Dochodził do siebie bardzo długo. Wdrukował sobie obraz korytarza, a nawet siedzącego tam misia, jako zagrożenie. Tym razem było więc trudno go zmusić do oczekiwania w tym samym miejscu na lekarza. Zakładałam jednak, że historia się nie powtórzy. Niestety, miało być znacznie gorzej.

"Pani doktor już schodzi"

16 października, zgodnie z wezwaniem, zjawiliśmy się o 10. Chociaż oficjalnie poradnia neurochirurgiczna przyjmowała pacjentów od godziny 9., wciąż nie było żadnego lekarza, a my byliśmy pierwsi.

Dochodziły kolejne osoby, w tym Tymoteusz z mamą umówiony na 10.30, następni pacjenci jeszcze później. Lekarza wciąż nie było, jakiejkolwiek informacji także, poza tą na drzwiach, że kto się spóźni, spada na koniec kolejki. Naprawdę zabawne.

Warowałam więc przy drzwiach, a towarzysząca mi osoba spacerowała z Ksawerym. Wiem, że to szpital i godziny przyjęć pacjentów są orientacyjne. Wszystko może się zdarzyć, ale gdyby w rejestracji, do której się zgłosiłam przed 10., ktoś informował, że jest opóźnienie, zabrałabym syna na zewnątrz.

Niestety, czekaliśmy bez żadnej informacji, a czas uciekał. Ok. 10.40 Ksawery, mimo spacerowania po całym szpitalu, był już tak niespokojny, że  towarzysząca mi pani Ewelina, bez porozumienia ze mną, poszła do recepcji zapytać, co się dzieje. Usłyszała, że "pani doktor już schodzi".

"Ja tu nie pracuję"

Faktycznie, wkrótce potem zjawiła się pani doktor. Jak chmura gradowa, niespiesznie, bez "dzień dobry" otworzyła gabinet i po pewnym czasie zaprosiła do gabinetu "Mateusza". Okazało się, że nie ma takiego dziecka, ale jest "Tymoteusz", umówiony później niż mój syn.

- To niech będzie Tymoteusz - zadecydowała pani doktor, chociaż nie było to ani malutkie dziecko, ani wymagające innego trybu przyjęcia. Przypominam - umówiony wg jego mamy na 10.30.

Na zwróconą przeze mnie uwagę, że Ksawery nie może dłużej czekać i ma prawo do obsługi poza kolejnością (z której zresztą nigdy nie korzystam, jeśli mam do czynienia z poważnymi ludźmi), pani doktor nadal upierała się, ze przyjmie Tymoteusza. Odpuściła dopiero po wyraźnej prośbie mamy Tymka, by przyjęła najpierw Ksawka.

Niestety, po naszym wejściu do gabinetu pani doktor nie odpuszczała. Ponoć sprawdziła na liście, że miała jednak przyjąć Mateusza. Na zwróconą uwagę, że takiego dziecka nie ma w poczekalni, oświadczyła:

- Powinna być mi pani wdzięczna, że w ogóle tu przyszłam, bo nie musiałam.

Powiedziałam, że pani doktor nie robi żadnej łaski ani mnie, ani pacjentom, na co odparła, już mocno podniesionym głosem:

- Owszem, robię, jak chce pani wiedzieć, bo ja tu nie pracuję.

Wyjaśniająco dodała, że dla niej priorytetem jest oddział i pacjenci oddziałowi.

Stwierdziłam, że nie interesują mnie kwestie organizacyjne w placówce i bardzo proszę, żeby zajęła się Ksawkiem, który już bardzo się denerwował. Popłakiwał we mnie wtulony, słuchając mojego serca. Generalnie nie lubi obcych, zwłaszcza takich, którzy podnoszą głos. Zresztą, które dziecko lubi?

To rozsierdziło panią doktor, która stwierdziła, że "do dziecka nic nie ma, tylko do mnie i że chętnie zostanie sama z pacjentem".

Odpowiedziałam jej uśmiechem i zaproponowałam, że mogę go nawet na dobę zostawić, ale obawiam się, że sobie z nim sama nie poradzi.

"Zamknij mordę, kobieto"

Od tego momentu pani doktor już właściwie tylko wrzeszczała. Orzekła, że jestem sfrustrowaną, nieszczęśliwą osobą, że "Ksawery ma pecha, że ma taką matkę" i że mu "bardzo współczuje".

Nie mogłam jej odpowiedzieć wrzaskiem, bo to nie był równy pojedynek - chroniłam dziecko. Poprosiłam łagodnie, chociaż zdecydowanym tonem, żeby pani doktor nie wchodziła w rolę mojego terapeuty czy psychiatry, bo nie ma ku temu kompetencji, tylko wreszcie zajęła się swoim pacjentem i wystawiła to skierowanie na rezonans, bo tak naprawdę tylko tego potrzebujemy. Powiedziałam też, że nie życzę sobie, żeby na mnie wrzeszczała.

Wówczas pani doktor złożyła mi propozycję nie do odrzucenia:

- Zamknij mordę, kobieto.

Wiem, to nie do uwierzenia, ale to dosłowny cytat z pani doktor. Po nim oświadczyła, że nie jest w stanie dziś pracować i że mam opuścić gabinet.

Gdy odmówiłam, wyszła ona - zostawiając karty pacjentów, odpalony komputer itd. Aż dziwne, że się tego nie obawiała, mając do czynienia z kimś tak nieprzewidywalnym, jak ja.

"Ochrona!"

Na korytarzu pani doktor zaczepiła pierwszą osobę, która stała pod drzwiami, mówiąc, że nie ma wyjścia i musi przerwać przyjmowanie pacjentów, bo została zaatakowana i obrażona.

Wówczas usłyszała od pani Eweliny, że ma wyjątkowego pecha, bo wszystko, co się wydarzyło w gabinecie, było słychać na zewnątrz. Pani Ewelina poinformowała od razu panią doktor, że tak tego nie zostawi i złoży na nią oficjalną skargę.

Pani doktor sprowadziła na mnie ochronę. Pani z ochrony była bardzo miła i stwierdziła, że jest jej bardzo przykro. Nie stawiałam oporu.

Niestety w drzwiach wyjściowych pani doktor znalazła się w zasięgu rąk Ksawerego, który natychmiast zaczął ją szarpać, a pani doktor jego. Najwyraźniej nie zna innych technik radzenia sobie z takimi pacjentami. Teraz powinna mi być wdzięczna, że jednak nie zostawiłam jej z dzieckiem w gabinecie sam na sam.

Nie mam za złe tego szarpania syna. Pomogłam się pani doktor uwolnić i tyle. Boli wszystko inne, co się tego dnia wydarzyło. Także ten brak refleksji i przeprosin. Pani doktor pozwoliła sobie na ocenę mnie jako człowieka, matki. Uznała, że jestem na krawędzi. Gdyby miała rację, to po jej słowach mogłam tylko z tej krawędzi spaść. Nie dała bowiem żadnego wsparcia ani mnie, ani dziecku.

Skarga i wezwanie

Pani z ochrony wskazała mi drogę do rzecznika szpitala, gdzie zaraz złożyłam skargę ustnie, a także zostałam poinstruowana, jak to zrobić pisemnie. Rzecznik obiecał mi także rozwiązanie podstawowego problemu, czyli umówienia terminu rezonansu.

Faktycznie, wkrótce po wysłaniu pisma, dostałam sms-a, że mam zgłosić się z dzieckiem kolejnego dnia w poradni. Odpisałam grzecznie, że to niewykonalne organizacyjnie w tak krótkim czasie. To rozsierdziło dyrektora medycznego placówki. Nie na mnie.

Okazuje się, że zaraz po zgłoszeniu sprawy przez rzecznika, dyrektor zalecił załatwienie sprawy ze mną, ale na pewno nie w taki sposób. Po zapoznaniu się z dokumentacją syna, uznał wstępnie moje racje i konieczność przeprowadzenia badań Ksawka. Doskonale rozumiał, że termin należy ze mną uzgodnić. Pracuję, Ksawek ma inne zajęcia (w wyznaczonym terminie była już uzgodniona inna konsultacja), muszę mieć czas na zorganizowanie opieki.

Wszystko się da, gdy się chce. Okazało się, że możliwe jest umówienie diagnostyki na innym oddziale szpitala, a także teleporada neurochirurgiczna. Udzielił jej zresztą ten lekarz, co to miał już w szpitalu nie pracować.

Ksawery ma już wykonany rezonans. Czekamy na opis i dalsze zalecenia. Wszyscy byli dla nas tak mili, że pobyt w placówce przebiegł bez problemów. Czułam się tak zaopiekowana, że aż mi trochę głupio było. A przecież nie powinno.

Drugie dno

W mojej ocenie nic nie usprawiedliwia zachowania pani doktor, ale od początku jakoś czułam, że sprawa ma drugie dno. Zwłaszcza że w momencie, w którym pani doktor zadała pytanie retoryczne, "co się z tymi rodzicami wyprawia", wściekła ją moja riposta. Powiedziałam, że ja dla odmiany obserwuję, że od pandemii u lekarzy zbyt często empatię zastępuje ekonomia.

Trochę powęszyłam i rzeczywiście okazało się, że coś jest na rzeczy. Atmosfera w szpitalu jest fatalna. Wszystko wskazuje na to, że od przyszłego roku oddział szpitalny i poradnia neurochirurgiczna przestaną istnieć.

Wszyscy lekarze złożyli wypowiedzenia i przechodzą do innej placówki. Zaoferowano im podobno takie warunki finansowe, jakich obecny pracodawca nie mógł unieść. Może najwyższy czas, by zacząć o tym mówić oficjalnie? Pacjenci muszą przecież znaleźć dla siebie nowe miejsce i nie da się tego zrobić z dnia na dzień, skoro już teraz były takie problemy z terminami.

Jak mi powiedziano nieoficjalnie, pani doktor czuje się bezkarna, bo i tak zmienia pracę. Oczywiście, to nie zamyka dla mnie drogi dochodzenia swoich praw. Czekam też na zakończenie wewnętrznego śledztwa w szpitalu i wynikających z niego konsekwencji. Na miejscu nowego pracodawcy zastanowiłabym się trzy razy, czy aby na pewno zrobił dobry interes.

Szpital zareagował natychmiast

Dyrekcja szpitala, w którym doszło do incydentu, nie zamierza zamieść sprawy pod dywan, trwa wewnętrzne śledztwo i w tym tygodniu spodziewam się oficjalnej odpowiedzi wraz z informacją o dalszym postępowaniu. Wówczas podam nazwę szpitala i podejmę decyzję, co do mojej, niezależnej skargi do Rzecznika Praw Pacjenta czy Narodowego Funduszu Zdrowia.

Na razie jednak reakcja szpitala była wzorcowa, udzielono nam wszelkiej pomocy i wsparcia, a placówka zapewnia, że to jeszcze nie koniec sprawy. Ksawkowi wykonano już niezbędne badania. Nie zależy mi na osobistym odwecie. Przed zakończeniem wewnętrznego śledztwa w placówce nie planuję podawać jego nazwy, by wszystkie strony konfliktu miały możliwość wypowiedzi.

Wątpliwości

Decyzję o ewentualnej publikacji tego materiału podejmowałyśmy w redakcji wspólnie z wydawczyniami i redaktorką naczelną. Co do zasady przecież nie powinno się być sędzią we własnej sprawie. Problem w tym, że to nie jest sytuacja odosobniona.

  • Dyrektorzy szpitali nie kryją, że na początku pandemii niektórzy lekarze anestezjolodzy domagali się wynagrodzeń "jak w Nowym Jorku", mówiąc, że teraz dostaną pracę wszędzie. Potem poszła fala żądań, niejednokrotnie przekraczających granice zdrowego rozsądku.
  • Dr n. med. Aleksandra Lewandowska, konsultantka krajowa w dziedzinie psychiatrii dzieci i młodzieży, mówi publicznie, że w dobie kryzysu psychicznego, ceny za konsultacje specjalistyczne niejednokrotnie są "niemoralne". Uważa, że "mamy generalny kryzys relacji, empatii i, niestety, nie ominął on również części lekarzy". Wbrew stanowisku części środowiska lekarskiego, jest zdania, że proponowana lekarzom przez NFZ stawka 200 zł brutto za godzinną konsultację jest wystarczająca.
  • Po szokującej śmierci ciężarnej pani Doroty w szpitalu w Nowym Targu, środowisko ginekologów skoncentrowało się na "podważaniu ich autorytetu", zasłanianiu przepisami i grożeniu dziennikarzom prawnikami za ujawnianie takich historii. Zabrakło empatii.
  • Pielęgniarka hospicyjna Katarzyna Kałduńska, w udzielonym nam niedawno wywiadzie, mówi o przemocowych relacjach pacjent-lekarz.
  • Zapytany przeze mnie lekarz o to, dlaczego wprowadził w błąd pacjenta, którego życie jest zagrożone, co do możliwości zastosowania terapii w ramach procedury RDTL, odpowiada, pisemnie: "bo jestem złym człowiekiem". Taki "żarcik".
  • Regularnie słyszę od pacjentów, że nie poskarżą się oficjalnie na lekarza, bo zagroził, że wtedy to już na pewno nie wypisze niezbędnego leku, czy wyrzuci pacjenta z placówki.

To wszystko nie jest normalne. Po latach pracy coraz częściej widzę, że nie mogę grać z lekarzami do jednej bramki. Tak bardzo, jak byłam daleka od koncepcji "brania lekarzy w kamasze" i wspierałam ich w walce o godne życie, tak samo obce jest mi bierne przyglądanie się tym niepokojącym zjawiskom.

Szczęśliwie, wciąż spotykam takich doktorów, którzy lubią ludzi, walczą o prawa pacjenta, rozumieją, że ich praca to jednak coś więcej niż praca. Akceptują także to, że o lekarzach nie mogę pisać wyłącznie w superlatywach. Nie traktują tego jako nagonki na środowisko. Wręcz przeciwnie - także oczekują zmiany.

Pacjencie, jeśli dzieje ci się krzywda, masz prawo do obrony. Możliwe, że jak mnie, pomoże ci dyrekcja placówki. Jeśli nie, jest Rzecznik Praw Pacjenta, NFZ, któremu można poskarżyć się na jakość usług. Wreszcie - są media po twojej stronie.

Moje doświadczenie uczy, że ci, którzy dochodzą swoich praw, otrzymują należne im świadczenia. Zdanie się "na łaskę" lekarza kończy się bardzo różnie.

Więcej o tym, gdzie możesz szukać wsparcia: Znasz swoje prawa? Lekarz nie może odmówić ci zapisania na wizytę