Mam raka piersi... i co dalej? Poznaj historię Agaty

2017-12-27 6:00

"Mam raka piersi" - taka diagnoza wywraca życie do góry nogami. Tak przynajmniej było dziesięć lat temu w przypadku 28-letniej wówczas Agaty Polińskiej. Kobieta dowiedziała się, że ma zaawansowanego raka piersi. Choć było wiele trudnych chwil, wygrała ona, nie choroba. Od kilku lat pomaga chorym na nowotwory, dzieli się swoimi doświadczeniami, prowadząc razem z bratem Bartoszem Polińskim Fundację Alivia.

Mam raka piersi... i co dalej? Poznaj historię Agaty
Autor: thinkstockphotos.com Walka z rakiem piersi wymagała od Agaty stałego poszerzania swojej wiedzy na temat choroby.

"Mam raka piersi" - kiedy Agata się o tym dowiedziała? Dokładnie pamięta zdjęcia reklamowe na Słowenii w 2007 r. Pracowała jako copywriter. Jej życie było szybkie, aż do momentu, kiedy pewnego dnia zauważyła dziwnie rozlane spuchnięcie na jednej z piersi. Wyglądało, jakby ukąsił ją komar czy pająk. Poczuła strach, choć badała się regularnie – pół roku wcześniej była u ginekologa i wtedy nie było powodów do niepokoju. – Wróciłam do Polski i szybko poszłam do lekarza – wspomina. – Biopsja wykazała, że prawdopodobnie są komórki rakowe. Trudno było mi się oswoić z tą diagnozą, a ponieważ na wyniki kolejnych badań musiałam czekać ok. dwóch tygodni, wyleciałam na wcześniej zaplanowane zdjęcia, tym razem do RPA. Pocieszała samą siebie, że przecież wygląda jak okaz zdrowia: zarumienione policzki, błyszczące włosy, nawet lekka nadwaga. Postanowiła martwić się potem i tę metodę stara się stosować do dzisiaj.

Po powrocie do Warszawy wszystko działo się błyskawicznie – pod nieobecność Agaty Bartosz zorganizował operację w prywatnej klinice. W 2007 r. w Instytucie Onkologii trzeba było na nią czekać sześć tygodni, a w chorobach nowotworowych liczy się czas, bo komórki mnożą się wyjątkowo szybko, zwłaszcza u osób młodych. Agata miała bardzo agresywny typ nowotworu z nadekspresją receptora HER2, co oznacza, że postępuje on błyskawicznie. Do operacji jednak nie doszło, bo nie mogła się porozumieć z panią chirurg. Być może dlatego, że zadawała niewygodne pytania, np. o planowane techniki chirurgiczne i o to, czy wszystkie badania zalecane przez światowe towarzystwa naukowe zostaną wykonane przed operacją.

Szukała innego lekarza. Trafiła do poleconej chemioterapeutki i zaczęła od chemioterapii. I to było lepszym rozwiązaniem, bo rak w trakcie oczekiwania na wyniki badań zdążył już przemieścić się na obojczyk i szyję. Potem przeszła operację i radioterapię, a następnie rok leczenia uzupełniającego. Razem z bratem szukali wszelkich dostępnych informacji na temat "jej" raka. Wykupili dostęp do amerykańskich bibliotek medycznych. Nawiązali kontakt z naukowcami, którzy prowadzą badania, pytali o leczenie celowane, konkretne leki. – Przez trzy lata byliśmy absolutnie pochłonięci znalezieniem jak najlepszej drogi leczenia. Mimo że przechodziłam bardzo ciężkie chemioterapie, starałam się być aktywna tak długo, jak było to możliwe. Nie chciałam oddać rakowi mojego życia. Uznałam, że chorowanie to będzie taki mój dodatkowy obowiązek, drugi etat. Potrzebowałam towarzystwa ludzi i pieniędzy na leczenie. Szukaliśmy pomocy za granicą: w Stanach Zjednoczonych, w Wielkiej Brytanii, we Włoszech.

Warto wiedzieć

Celem Fundacji Onkologicznej Alivia założonej przez Agatę i Bartosza Polińskich jest mobilizowanie chorych na nowotwory do bycia odważnym, aktywnym pacjentem, poszukującym najlepszych terapii, lekarzy i ośrodków, najkrótszych kolejek do badań diagnostycznych i wszelkich informacji, które mogą poprawić stan zdrowia. Fundacji można pomóc, przekazując 1% podatku przy okazji dorocznego rozliczania (numer KRS 0000358654). Przez okrągły rok można wspierać fundację, wysyłając SMS-a o treści WALKA na nr 74567 (koszt: 4 zł netto, 4,92 zł brutto).

Gadaj Zdrów: Karolina 5 lat temu walczyła z nowotworem piersi. „Dostałam kartkę z napisem RAK”

Zorientowali się, że jeżeli będą iść drogą wytyczoną przez polskie procedury, mogą nie doczekać happy endu. Odwiedzili dziesiątki onkologów, a tylko jeden czy dwóch było otwartych na kreatywne poszukiwanie rozwiązania, które chociaż w minimalnym stopniu zwiększyłoby szanse na przeżycie. – Na początku było to ok. 40%, ale po niecałych dwóch latach okazało się, że mam wznowę miejscową choroby, i wtedy moje szanse spadły do kilku procent – wspomina Agata i dodaje, że doskonale pamięta, kiedy właśnie w tamtym czasie przyśniło jej się, że umiera. Wtedy też dotarło do niej, że może przegrać tę walkę. Mimo gorszego nastroju nie poddała się. Wiedziała, jak ogromne znaczenie ma panowanie nad pesymistycznymi myślami – ilekroć głowa wiozła ją w czarny las, ona ciągnęła lejce, mówiła: "Prrr, jedziemy na plażę" i wyobraża sobie ciepło, palmy, błogostan...

Jeszcze przed nawrotem choroby Bartosz znalazł leki i terapię, którą sami skonsultowali w Stanach Zjednoczonych. W Polsce nikt im o nich nie mówił. Lek należał do grupy celowanych, stosowany tylko w części przypadków nowotworu piersi. Teoretycznie był dostępny w Polsce, ale w ramach refundacji podawano go tylko w IV, ostatnim stadium choroby. Po stwierdzeniu wznowy Agata chciała skorzystać wcześniej z eksperymentalnej terapii, by nie dopuścić do tego ostatniego etapu. Niestety, w Warszawie przez półtora miesiąca lekarze zastanawiali się, co zrobić. Twierdzili, że nie da się jej już wyleczyć. Sukcesem miało być opanowanie choroby, żeby nie postępowała. Ale Agata się na to nie godziła, po prostu chciała żyć jak najdłużej. Znowu szukali z Bartoszem dalszej drogi leczenia. Znaleźli hipertermię miejscową, która polega na tym, że podgrzewa się komórki rakowe do 42ºC, a potem w ciągu godziny traktuje się je chemią lub radioterapią, żeby nie dać im szans na regenerację. Na terapię w ramach NFZ zgodził się jeden z onkologów z Poznania – zastosował dwie bardzo silne chemie, do tego lek celowany ze Stanów. A do tego jeszcze hipertermię.

W czasie całej choroby Agata uczyła się pokory: do tej pory myślała, że jej organizm to perpetuum mobile, że nie musi spać ani odpoczywać, on i tak będzie działał. Teraz już doskonale wie, że zbyt dużo od siebie wymagała, zupełnie nie dbała o to, co je, za to żyła w wiecznym pędzie i stresie. Teraz to się zmieniło: wybiera zdrowe produkty, dokładnie czyta etykiety, dba o odpowiednią porcję ruchu i relaks. Dzięki determinacji Agaty, Bartosza i wielu życzliwych osób, które wspierały ją zarówno duchowo, jak i fizycznie, a także dzięki lekarzom, którzy nie bali się zaryzykować, terapia przyniosła sukces: Agata jest zdrowa, jej organizm wyczyścił się z choroby do zera. – Jestem dowodem na to, że trzeba walczyć o jak najlepsze dla siebie leczenie, że nowe terapie faktycznie są w stanie odmienić fatalny scenariusz choroby – mówi zadowolona.

Warto wiedzieć

Silna grupa wsparcia

Do tej pory podopieczni Fundacji Alivia otrzymali ponad 6 mln zł na leki, wizyty u specjalistów, dojazdy. – Zgłaszają się do nas osoby, które przez pół roku są diagnozowane i nikt nie wpada na to, że to może być rak – opowiada Agata. – A potem okazuje się, że to jest już stadium przerzutowe i rokowania są bardzo złe. Pacjenci często nie wiedzą też, że jeśli ich lekarz uzna sprawę za beznadziejną, to mogą pojechać do innego miasta, do kolejnego specjalisty, który ma obowiązek przyjąć ich i skonsultować. Fundacja podpowiada sposoby ułatwiające szybkie dotarcie do kosztownych badań w ramach NFZ (www.kolejkoskop.pl), udziela informacji o nowotworach złośliwych i ich leczeniu, publikuje w języku polskim nowości onkologiczne na swojej stronie, jak i na profilu Alivii na Facebooku.