“Zbierałyśmy pościel, żeby drzeć na bandaże”. Jak leczono rannych w Powstaniu Warszawskim?
Hipokrates, ojciec medycyny mawiał: Jedyną właściwą szkołą chirurga jest wojna. Mimo upływu czasu ta myśl wciąż jest żywa bez względu na czasy. Jednak jak wyglądało leczenie podczas Powstania Warszawskiego? Z jakimi wyzwaniami mierzyli się lekarze, sanitariuszki, powstańcy, ale i zwykli cywile? Zanurzmy się na moment w tamtych dniach, od których dziś mija 81 lat.

“To była ciężka noc w szpitalu, smród ropy, jęki rannych, schyliłam się w ciemności przy jej ustach, szeptała, jak ją kochał i jak odszedł, młoda kobieta z włosami jak wodospad. Wczoraj amputowali jej nogę. Szeptała o swoim szczęściu i o rozpaczy, trzymała moją rękę, o świcie odchodząc, powiedziałam: do wieczora. Ale właśnie owego wieczora przyszło to okamgnienie, w którym szpital przestał istnieć. I nie zobaczyłam już nigdy tej kobiety bez nogi, z włosami jak wodospad” - pisała sanitariuszka Powstania Warszawskiego, Anna Świrszczyńska. Jak wyglądało leczenie ran w czasie powstania, czym znieczulano i dlaczego było tak ciężko?
Kiedy jeszcze pachniały pięknie piżamy
Na kilka dni przed wybuchem Powstania Warszawskiego, warszawskie podziemie wierzyło, że walki potrwają nie więcej niż cztery dni. Takie były założenia. Zgromadzono skromne zapasy liczące 14 zestawów narzędzi chirurgicznych, 5–7 większych zestawów, 800 toreb sanitarnych, 700 sztuk noszy polowych i około 60 000 opatrunków osobistych. A po wojnie lekarz powstańczy, Tadeusz Podgórski przyzna, że było to jedynie kropla w morzu potrzeb.
Szpitale miały być tylko wsparciem, tymczasem stały się frontem. Początkowo planowano leczyć wyłącznie powstańców, w drugiej okazało się, że 60–70% rannych to ludność cywilna. Na Mokotowie, w szpitalu elżbietanek, w pierwszych dniach można było jeszcze poczuć echo zwyczajnej opieki.
Przy łóżku stały kwiaty w wazoniku, pacjenci leżeli w czystej pościeli, mają na sobie świeże piżamy. Pomiędzy pacjentami stoi krzesełko, a na nim popielniczka. Wówczas jeszcze mogli palić, mieli papierosy.
Dr hab. Anna Marek podczas wykładu dla Muzeum Historii Medycyny Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego wskazała, że w szpitalu Jana Bożego, który znajdował się na ul. Franciszkańskiej i do którego ewakuowano rannych z Woli, codziennie rano rozdawano cząstkę czekolady i papierosy. Ten obraz panowania nad sytuacją i wymarzonej wręcz opieki nad pacjentem miał miejsce, zanim Warszawa spłynęła krwią. Potem te obrazy zniknęły, ustępując miejsca ciasnym piwnicom, gdzie na podłodze leżeli ranni, a zapach gangreny i ropy mieszał się z kurzem cegieł i mokrej ziemi.
- W paru miejscach mury domu zostały przebite na wylot. Sypał się gruz, palił się korytarz od pocisku. Tumany kurzu, pyłu unosiły się wokół. Spadały kawały tynku i cegły. Rannych prawie po omacku znosiło się po schodach do piwnicy. Piwnice przyległych domów były połączone przejściami wybitymi w murach i tą drogą ewakuowano rannych. Wielką odwagą i walecznością odznaczył się por. Zawadzki (Michał Hajduk), jeden z wielu rannych w Starej Prochowni. Ulice Brzozowa, Mostowa, Rybaki i inne pocięte były głębokimi rowami łącznikowymi. Tworzyły one ciągi piesze przy ewakuacji rannych do szpitali. Wieczorem załoga skrajnie zmęczona i zdziesiątkowana po 24–godzinnej walce bez snu i pożywienia, została zdjęta z placówki na odpoczynek - wspominała Krystyna Sypniewska, pseudonim “Stella”.

Amputacje i opaski uciskowe i transport kanałami. “Niespodziewany rozkaz. Wymarsz do Śródmieścia”
W ramach przygotowań do powstania ogromny nacisk położono na szkolenie sanitariuszek. Organizowano intensywne kursy teoretyczne i praktyczne z zakresu udzielania pierwszej pomocy, opatrywania ran, unieruchamiania kończyn, robienia zastrzyków oraz transportu rannych. Praktyki odbywały się w szpitalach warszawskich takich jak: Maltański, Ujazdowski, Przemienienia Pańskiego, Dzieciątka Jezus, Karola i Marii na Woli, czy św. Rocha.
Znajomość anatomii, higieny i fizjologii była obowiązkowa. Uczono także moralnej odpowiedzialności, empatii i dyscypliny. Kandydatki musiały wykazać się nie tylko wiedzą, ale i sprawnością fizyczną, bo przenoszenie ciężko rannych kolegów nie było zadaniem dla słabych. Jak wynika z informacji wskazanych przez dr Annę Marek, praktycznie do końca 1943 roku szkolenie sanitarne przeszły wszystkie harcerki z Warszawy.
Kluczowa w Powstaniu Warszawskim była pierwsza pomoc. Sanitariuszki ściągały przede wszystkim rannych z linii ognia. To było podstawowe założenie, móc założyć opatrunek w bezpiecznym miejscu. Mogła to być zwykła gaza, przylepiano ja plastrem. Wiele zależało od tego co w danym momencie miała w torbie konkretna sanitariuszka.
Czasem udawało się jej zdezynfekować ranę jodyną, a nawet podać zastrzyk przeciwtężcowy, czy przeciwbólowy w formie morfiny. A zatem na pierwszy etapie skupiano się na tym, aby przede wszystkim zabezpieczyć ranę i jeśli to możliwe zdezynfekować jak najszybciej.
W razie konieczności zakładano opaskę uciskową, natomiast bardzo ważne było to, aby sanitariuszka agrafką od razu przypięła do rannego informację, na której pisała godzinę założenia opaski uciskowej.
Z kolei jeśli ranny był w stanie chodzić, to najpierw trafiał punktu opatrunkowego, gdzie zajmowano się jego raną. Odkażano ją i zakładano sterylny opatrunek. Najczęściej był on zabezpieczony mastizolem, czyli specjalnym klejem. Następnie osoba ta mogła wracać do domu lub na kwaterę wojskową, a w razie konieczności wrócić na zmianę opatrunku.

Ci lżej ranni to opatrywani byli na miejscu w tym punkcie, a ciężej ranni byli kierowani albo przenosiliśmy ich na Kruczą, bo tam był szpital powstańczy, pomiędzy Piękną a Wilczą, w Śródmieściu. Zbierałyśmy co się dało, żywność, opatrunki, były jeszcze składy apteczne w pobliżu, to jeszcze zdobyłyśmy trochę potrzebnych leków
- wspominała Zofia Danuta Derdzikowska, ps. “Leo”, goniec i sanitariuszka z formacji “Szare Szeregi”.
Gdy jednak obrażenia były poważne, transportowano go dalej. Często nie na noszach, lecz na drzwiach, na deskach, przez kanały, ponieważ używanie samochodów do przewożenia rannych było wręcz niemożliwe, gdyż stanowiły cel ataku Niemców.
- Niespodziewany rozkaz. Wymarsz do Śródmieścia. Część oddziałów pójdzie kanałami. Część górą, jako osłona dla rannych, którzy nie przejdą kanałami.Ostre pogotowie. Wyruszamy nocą. Na placówce zostaje osiem osób. Czuję się fatalnie. Czy powinnam wychodzić? Odwracam się. Jaka mała wydaje mi się Kropka. Jaka bezbronna. Ciemna, bezgwiezdna noc. Trzymamy się za ręce, żeby się nie pogubić. Słychać ściszone głosy, nawołujących się oddziałów. Zdenerwowanie. To już inni żołnierze. Atak w tej chwili, to byłaby masakra. Nie ma czasu na zastanawianie się nad tymi sprawami. Nie ma na słuchanie jakichś oskarżeń wpadających w otaczającą nas noc - wspominała sanitariuszka Powstania Warszawskiego, st. sierżant Armii Krajowej Barbara Bobrownicka-Fricze, pseudonimy: "Oleńka", "Baśka Wilta", "Wilia”.
W przypadkach cięższych takich jak rozległe zranienia, urazy głowy, klatki piersiowej, brzucha czy złamania postrzałowe pacjenta przewożono do szpitala polowego. Ogromnym wyzwaniem były rany zadane tzw. kulami dum-dum. Choć rana wlotowa była niewielka, to już rana wylotowa obejmowała ogromną połać tkanek, czasem nawet pół pośladka.

Wiertarka, dłuto, wino i miodownik Steckiego. Jak znieczulano operowano powstańców?
Kiedy niebo nad Warszawą zamieniło się w piekło, a zapasy się skończyły, każda kropla eteru, każda ampułka morfiny stawała się bezcenna. Najpierw był eter, chlorek etylu, potem nowokaina, morfina. Aż w końcu zabrakło wszystkiego i w ruch poszła kawa, wódka, wino czy mi miodownik Simona i Steckiego, zdobyty przez powstańców z różnych piwnic. Tak próbowano uśmierzyć ból, który często był nie do opisania i z którym każdego dnia zmagali się Warszawiacy. Ostatecznie zostały słowa otuchy a czasem tylko obecność znajomych czy bliskich.
Przykładem tego z jak ogromnym cierpieniem mierzyli się powstańcy może być choćby fakt operowania rany postrzałowej stawu skokowego w trakcie którego jedynym dostępnym znieczuleniem miejscowym był… dotyk drugiej osoby. W razie konieczności wykonywano także transfuzje krwi, a w dokumentacji medycznej do dziś można przeczytać: "Pacjentowi wykonano transfuzję 300 ml grupy 0. Krew oddała p. Popławska, zam. Śródmieście, ul. Wilcza."
Z braku surowic, jodyny, spirytusu, używano tego, co było. W ruch szła woda utleniona, cebula, piołun. To, co kto miał przy sobie. Choć dziś może trudno sobie to wyobrazić, to jednak w trakcie Powstania Warszawskiego zabiegi chirurgiczne wykonywano narzędziami często domowej roboty. Wiertarka do trepanacji czaszki, piły stolarskie do amputacji, dłuta ogrodnicze do cięcia kości. Amputacje były zawsze ostatnią deską ratunku.
Kiedy trafiłam do szpitala Przemienienia Pańskiego, ręce mi się trzęsły. Pierwsza amputacja, jaką widziałam, to było tak... szybko, bez słowa. Lekarz się tylko spojrzał i powiedział: nie mamy czasu, trzeba ratować, co się da
- wspomniała Jadwiga Zbyszyńska-Grzybowska, ps. “Mariola”, łączniczka i sanitariuszka z formacji “Obwód VI Praga”.
Zarówno we wspomnieniach powstańców jak i archiwalnych materiałach wybrzmiewa wciąż informacja, że bardzo odczuwano brak podstawowych leków i materiałów. Apteki były przetrzebione, a wiele preparatów przechwytywali Niemcy na potrzeby frontu. Te, które były dostępne, zdobywano z ogromnym ryzykiem. Cennym źródłem zaopatrzenia okazały się praktyki sanitariuszek i lekarzy w szpitalach. Wynosiły wszystko, co się dało, m.in. ampułki, igły, bandaże, środki dezynfekujące. Przymykano na to oczy, bo chodziło o życie. Dzięki temu wiele punktów opatrunkowych i torb sanitarnych mogło w ogóle funkcjonować.
- Zbierałam opatrunki, chodziłam po domach z trochę starszą koleżanką, zbierałyśmy prześcieradła, pościel, żeby później drzeć na bandaże. Lekarstwa się zdobywało, trochę żywności. I tak zaczęło się trochę dziać w tym punkcie, że się zaczęli Powstańcy pokazywać, już pierwsi ranni - mówiła Zofia Danuta Derdzikowska, ps. “Leo”, bohaterka Powstania Warszawskiego.
