Małgorzata Braunek: medytacja daje mi siłę [WYWIAD]

2014-03-17 12:54

Nie ukrywa swojego wieku, choć mogłaby z powodzeniem. „To, że koniec końców dobrze wyglądam, jest tylko... ubocznym skutkiem medytacji” – żartuje aktorka, Małgorzata Braunek.

Malgorzata Braunek
Autor: Fot. Trocolors/East News Małgorzata Braunek

Niechętnie zgadza się na wywiady, ale dla nas zrobiła wyjątek. Z aktorką Małgorzatą Braunek rozmawiamy o tym, co pomaga jej osiągnąć wewnętrzny spokój i równowagę – o trwającej blisko 30 lat przygodzie z buddyzmem.

Koledzy aktorzy mówią o Pani: „Jest jedną z nielicznych osób, która ma zdrowy dystans do świata i samej siebie”. Mają rację?

Nie do końca. Dystans oznacza pewną odległość, odseparowanie, a ja nie oddzielam się od tego, co mnie otacza. Przeciwnie – staram się być jak najbliżej ludzi i ich spraw. Może mam nieco bardziej filozoficzny stosunek do świata? Godzę się na to, co przynosi życie. Akceptuję je takim, jakie jest. Ale to zachowanie wynika naturalnie z buddyzmu, który praktykuję już prawie 30 lat.

Ważne

Małgorzata Braunek

Urodziła się 30. 01.1947 r. w Szamotułach. Jest absolwentką warszawskiej PWST. Zagrała w ponad 20 filmach, m.in.: w „Żywocie Mateusza”, „Polowaniu na muchy”, „Trzeciej części nocy”, „Lalce”. Popularność przyniosła jej rola Oleńki w „Potopie”. W latach 1971–74 występowała także na scenie Teatru Narodowego w Warszawie. W latach 80. zerwała z aktorstwem.
Z pierwszego małżeństwa z reżyserem Andrzejem Żuławskim ma syna Xawerego (też reżysera), z obecnym mężem córkę Orinkę. Jest zwierzchnikiem Stowarzyszenia Buddyjskiego „Kandzeon”, wspiera ruch na rzecz praw człowieka w Chinach i akcje na rzecz zwierząt.

No właśnie. Nie urodziła się Pani w rodzinie buddyjskiej. Dlaczego więc zmieniła Pani wyznanie?

Wychowałam się w domu o tradycjach chrześcijańskich, katolicko-protestanckim. Między moimi rodzicami była nawet umowa, że jeśli urodzi się chłopiec, to – po ojcu – zostanie katolikiem, jeśli dziewczynka, to protestantką, po mamie. Ja z kolei żartuję, że skoro tata był katolikiem, a mama protestantką, to ja musiałam zostać buddystką. A poważnie mówiąc – do takiej decyzji trzeba dojrzeć, to jest bardzo długi proces. Tu chodzi o znalezienie siebie, w związku z tym trzeba sprawdzić i posmakować różnych rzeczy. Atmosfera lat 70. sprzyjała takim poszukiwaniom. Buddyzm stał się wtedy bardzo popularną filozofią – dla pewnych kręgów, ludzi myślących „inaczej”. Ja też chciałam poznać siłę medytacji. Zadawałam sobie pytania: kim jestem, dokąd zmierzam. I ogólne – po co człowiek żyje, czy życie ma sens. I koniec końców te poszukiwania doprowadziły mnie do buddyzmu.

Nie czuła się Pani wtedy w naszym katolickim kraju jak... odmieniec?

Tak się właśnie czułam. Zresztą, do tej pory czasami tak się czuję. Mam absolutną świadomość, w jakim kraju żyję i jak niepopularne jest nie być tutaj katolikiem, w ogóle być „innym”. Dla mnie wszelka „inność” była zawsze czymś naturalnym – tylko jako dziecko pragnęłam być taka sama jak inne dzieci. Ale też życie mi pokazało, że można tutaj żyć. Nasz rozwój duchowy jest w końcu sprawą indywidualną, wręcz intymną. Nieważne, czy co niedzielę idziemy do kościoła, czy medytujemy.

Ważne

Co to jest buddyzm?

To nurt religijno-filozoficzny, który powstał w Indiach przed 2500 laty i rozszerzył się na inne kraje Azji, a w ciągu ostatnich dziesięcioleci zaczął przenikać również do Ameryki i Europy. Twórcą podwalin buddyzmu był Siddhartha Gautama, pochodzący z Nepalu mędrzec, któremu nadano przydomek Budda, czyli ten, który się przebudził, tj. przebudził się, by ujrzeć, czym jest rzeczywistość. Budda nie uważał się za boga i sami buddyści też go nigdy za takiego nie uważali. Buddyzm dzisiaj jest przede wszystkim indywidualną praktyką opartą na medytacji i zachowywaniu pewnych zasad etycznych, m.in. współczucia i przyjaznego nastawienia wobec wszystkich istot żywych.

Rzuciła Pani aktorstwo, będąc u szczytu kariery. Czy praktyka buddyjska miała ma to wpływ?

To się powiązało bardzo naturalnie, ale nie było przeze mnie zaplanowane. Bo ja nie dlatego odeszłam z zawodu, że postanowiłam zostać buddystką, ale dlatego, że chciałam coś ze sobą zrobić. Kiedy zaczynałam pracę, miałam tylko jeden cel: być dobrą aktorką. Nigdy nie chciałam być gwiazdą, to mnie bardzo deprymowało. Jednak moja kariera potoczyła się szybko, może nawet za szybko. Musiałam więc ją zastopować. Nie miałam wtedy pomysłu na to, co będę robić. Nie wiedziałam też, czy porzucam aktorstwo na zawsze, czy tylko na trochę. To nie było tak, że nadawałam się tylko i wyłącznie na terapię – choć i w niej szukałam ratunku. Potrzebowałam jednak czegoś głębszego, więc zakotwiczyłam w praktyce buddyjskiej.

Trzy lata temu wróciła Pani na plan filmowy i stworzyła świetną kreację w „Tulipanach”. Czy teraz częściej będziemy mogli oglądać Panią na ekranie?

Ja psychicznie wróciłam już do zawodu – przed „Tulipanami" grywałam epizody w serialach. W tej chwili jestem bardzo otwarta na propozycje. Jeśli trafi się dobra rola, zagram z przyjemnością, będę mieć przygodę, a jeszcze i coś zarobię. Mam jednak świadomość, że brakuje ról dla aktorek w wieku 60 lat. Za długą zrobiłam sobie przerwę. W sensie czysto profesjonalnym na pewno nie wrócę do aktorstwa. Jestem na innym etapie życia.

Czy buddyzm zmienił Panią jako aktorkę? Pomógł budować rolę?

Odczułam zmianę na korzyść. Podeszłam do pracy z dużo większym spokojem. Wcześniej strasznie przeżywałam swoje porażki. Teraz uświadomiłam sobie, że świat się na nich nie kończy ani nie zaczyna. Mogę zagrać źle albo wręcz przeciwnie – fantastycznie. Ta świadomość dała mi ogromny luz. Ale nie da się ukryć faktu, że od strony technicznej nie jestem już tak sprawna. W końcu minęło 20 lat. Powiedziałam nawet na planie, że czuję się jak muzyk, który po długiej przerwie siada do instrumentu: zna nuty, wie, jak wydobyć najlepsze dźwięki, teoretycznie jest świetnie przygotowany, ale palce już nie takie sprawne...

To Pani religia czy tylko filozofia?

Jedno i drugie. Zen, który praktykuję, stawia na własne doświadczenie człowieka. Jeśli spotka on na swej drodze pierwiastek boski, to będzie to wyłącznie jego zasługą.

To znaczy, że każdemu medytacja może przynieść coś innego?

Absolutnie tak – w zależności od jego uwarunkowań psychofizycznych. Jednak medytacja nie przynosi tego, o czym marzymy. Wprost przeciwnie, ogołaca nas ze wszystkich złudzeń i potrzeb. One naturalnie istnieją i są motorem do działania, ale nie są celem samym w sobie. To siła, która jest w każdym z nas. Nie można się jej nauczyć, trzeba ją odkryć.

Ile czasu poświęca Pani medytacji?

W ciągu dnia medytuję około 40 minut, natomiast dwa razy w tygodniu – po trzy godziny.

Jak wygląda ten rytuał? Zamyka się Pani na klucz, wyłącza telefon?

Nie, absolutnie. Wolę oczywiście jak jest cisza i nic mi nie przeszkadza, ale jeśli w tym czasie zadzwoni telefon, to go odbiorę. Kiedy moje dzieci były małe i mnie wołały, to do nich szłam. Ludzie mają mylny obraz osoby medytującej, myślą, że jest odizolowana od otaczającego ją świata. Przeciwnie: medytacja pozwala na lepszy z nim kontakt. My po prostu „odcinamy” wszelkie wyobrażenia, poglądy, myśli i marzenia. A gdy jest się w takim stanie umysłu, w którym znikają chęci i potrzeby, to wówczas to, co się pojawia, jest właściwe. Jest telefon, to się go odbiera. Przecież medytacja nie jest dodatkiem do sposobu życia, ona pozwala nam funkcjonować w sposób prawidłowy. Nie ma więc zaburzającego elementu rzeczywistości – nie dlatego, że w ogóle nie istnieje, ale dlatego, że nie pozwalamy, by nas wytrącał z równowagi.

Medytować można wszędzie?

Oczywiście. Jednak wiąże się to z pewnym zachowaniem, trzeba usiąść w odpowiedni sposób, wyprostować się, przymknąć oczy, a nie zawsze są ku temu warunki. Jeżeli więc jestem w grupie przyjaciół, na stole jest kolacja, to zamiast medytować, wolę usiąść i spędzić czas na rozmowie z nimi.

Czym jest dla Pani medytacja?

Do medytacji są potrzebne pewne narzędzia. Jeżeli więc zadajemy sobie pytanie, to nie możemy szukać na nie odpowiedzi, by jak najszybciej rozwiązać problem. Trzeba z tym pytaniem być. Bo myślimy w sposób dualistyczny: „Jeśli zrobię tak, to będzie dobrze dla mnie, ale może okazać się złe dla mojego dziecka”. Myśli biegają w głowie od–do, jak mała małpka. Musimy wejść w stan jedności. Wtedy pojawi się odpowiedź. I nie będzie ona ani dobra, ani zła. Będzie jedyna, a więc siłą rzeczy właściwa.

A jak się wydobyć z dołków?

Też trzeba z nimi być. Jeżeli mamy problemy, to chcemy się od nich odciąć. W związku z tym szukamy znieczulacza. Praktyka uczy, by nie odrzucać niczego – nawet cierpienia. Nie można powiedzieć, że coś jest złe. Jest takie, jakie jest. Nie żyjemy w świecie, w którym jest wyłącznie szczęście. Jest w nim także – a nawet przede wszystkim – cierpienie. Nie łudźmy się więc, że przejdziemy przez życie bezboleśnie. Tak się nie da.

I takie podejście pomaga lepiej żyć?

Mam nadzieję. Uciekając od bólu i cierpienia, tak naprawdę potęgujemy je. Robimy bowiem wszystko, żeby się ich pozbyć lub odwrotnie – wciąż o nich myślimy. Nakręcamy się sami: „Och, jaka ja jestem nieszczęśliwa”. Ja przez kilka lat pracowałam jako wolontariuszka w jednym z warszawskich hospicjów. Spotykałam się z ludźmi chorymi na raka. Bardzo dużo mnie nauczyli. W naszej kulturze podtrzymuje się życie za wszelką cenę. A ja poznałam osoby, które były całkowicie wyzbyte odruchu walki ze swoim cierpieniem. To przecież nie znaczy, że nic ich nie bolało – bolało, i to strasznie. Ci ludzie cierpieli, ale potrafili przekroczyć własny ból, co sprawiało, że byli naprawdę radośni, uśmiechali się, i jeszcze pytali, jak się czuję. Na tym polega praktyka – na pogodzeniu się z życiem.

Ten świat pędzi. Boimy się, że zatrzymując się na moment, zostaniemy w tyle. Z tego, co Pani mówi, wynika, że medytując, można wyprzedzić innych, zajść dalej...

Tu nie chodzi o wychodzenie przed szereg, a o bardziej świadome życie. Trzeba poświęcić trochę czasu, by poznać dobrze samego siebie. Dostarczając organizmowi pokarmu, nie tylko pozwalamy mu przeżyć, ale też utrzymujemy go w zdrowiu. Nie będziemy mieć superciała, jeśli nie będziemy ćwiczyć. Tak samo trzeba ćwiczyć umysł. Wewnątrz nas jest dużo różnych drzwi i szufladek. Czasami otworzy się szufladka z wielkimi emocjami, czasami z ciszą, ze śmiechem albo z płaczem, itd. Ważne, by być szefem organizmu.

Jak więc dba Pani o ciało?

Staram się zdrowo odżywiać. Ludzie zaczynają teraz zwracać większą uwagę na to, co jedzą. Jednak temat zdrowego odżywiania wciąż jest mało nagłaśniany. A przecież kryje nie tylko zdrową kuchnię, ale i ekologię. Wyrabia w nas zdrowe odruchy, sprawia, że przestajemy być tak strasznymi ignorantami wobec zwierząt i roślin, czyli tego, co nas żywi. Mam nadzieję, że staniemy się przez to bardziej wrażliwi, nie będziemy chodzić w futrach i jeść mięsa 7 razy w tygodniu.

Została Pani wegetarianką z powodów ideologicznych?

Wyłącznie. Ludzie pukali się w głowę i mówili: „Świata i tak nie uratujesz, jak nie będziesz jadła mięsa”. Jest taka ładna opowieść o jezuicie Anthonym De Mello. Szedł brzegiem morza i rozmawiał z przyjacielem na tematy filozoficzne. Na piasku leżało mnóstwo meduz. De Mello co kilka kroków schylał się po jedną z nich i wrzucał ją do wody. Przyjaciel wreszcie nie wytrzymał: „Po co to robisz? Tych meduz jest tysiące. Przecież ich nie uratujesz. Czy to w ogóle ma sens?”. Na co filozof odpowiedział: „Zapytaj o to te meduzy, które przed chwilą wrzuciłem do wody”. Nie chcę przez to powiedzieć, że ja w ten sposób ratuję zwierzęta, ale... coś w tym jest. Nawet jeśli moje indywidualne starania są tylko kroplą w morzu.

A jak dba Pani o kondycję?

Rano staram się wykonać kilka skłonów i parę ruchów tai chi. Przymierzam się powoli do jogi. Bardzo powoli. Ale za to dużo jeżdżę na rowerze. I pływam. Uwielbiam to. Jest to dla mnie też rodzaj medytacji, gdy zanurzam się w wodzie, to momentalnie wyciszam umysł.

Aktorki za wszelką cenę chcą wyglądać młodo. Pani nie boi się pokazać zmarszczek...

Gdybym nagle zaczęła udawać przed sobą i ludźmi, że jestem młodsza, i walczyła z upływem czasu, to zaprzeczyłabym trzydziestu latom mojej praktyki. Trzeba pogodzić się z wiekiem, z tym, że odchodzimy, że musimy się zmienić. Jak patrzę na mój ogród, w którym trawa już pożółkła i liście opadają, to chciałabym zatrzymać lato. Zmarszczek też wolałabym nie mieć. Ale faktem jest, że kobiety, które medytują, wyglądają naprawdę rewelacyjnie. Ja mam przyjaciółkę praktykującą tyle lat co ja, ale starszą ode mnie o 5 lat – wygląda jeszcze młodziej! Namawiam więc wszystkie panie, by zamiast kupować strasznie drogie kremy, spróbowały medytacji. Bo z wiekiem te kremy kupuje się coraz droższe. Nie chcę tu przedstawiać swojego fałszywego obrazu, ja też ich używam. Lubię, gdy mają kolagen lub coś innego cudownego. Ale u kosmetyczki byłam dwa razy w życiu. Z prostej przyczyny: jestem leniwa.

Podróżuje Pani po świecie.

Niestety, coraz rzadziej. I jeżeli gdzieś wyjeżdżam, to przeważnie w sprawach duchowych, na nasze sesje medytacyjne.

Werbuje Pani innych?

Już wiem, że namawianie do buddyzmu jest sprzeczne z jego systemem. Ale ludzie, zwłaszcza młodzi, coraz częściej poszukują antidotum na to, co się dzieje w ich życiu. W tej dekadzie stawia się na rozwój. Jeśli więc chcą być dobrymi pracownikami, muszą stale pogłębiać wiedzę, także na własny temat. A buddyzm to samoświadomy rozwój.

Czego moglibyśmy nauczyć się od buddystów?

Choćby tego, by nie odrzucać bólu, cierpienia. Ale i radości. Bo czasem spotyka nas coś cudownego, a my uważamy, że na to nie zasługujemy. Trzeba nauczyć się przyjmować wszystko, co daje los. Ale też mieć świadomość, że marzenia przysparzają nam kłopotów, jeśli zanadto się do nich przywiążemy. Bo nie możemy niczego posiadać na własność – nawet własnych dzieci.

miesięcznik "Zdrowie"