Miałam raka piersi HER2+. Dziś jestem zdrowa

2019-08-02 14:12 Materiał sponsorowany

Najczęściej występującym nowotworem wśród kobiet jest rak piersi. Około 18-20 procent wszystkich zmagających się z nim pacjentek stanowią te z rakiem piersi HER2 dodatnim. To szczególnie agresywna postać choroby - rak szybko się rozwija i daje przerzuty do węzłów chłonnych. Jednak wykrycie nowotworu we wczesnym stadium umożliwia jego całkowite wyleczenie - tak właśnie się stało w przypadku Aleksandry Boruckiej, bohaterki naszego artykułu. Poznajcie jej historię!

Aleksandra Borucka w trakcie leczenia
Autor: Archiwum prywatne
Aleksandra Borucka z rodzina
Autor: Archiwum prywatne

Jak dowiedziała się Pani o swojej chorobie? Co skłoniło Panią do udania się do lekarza? Czy zauważyła Pani u siebie konkretne objawy, czy była to jedna z wizyt profilaktycznych?

Historia mojej choroby sięga około 4,5 roku wstecz. Wtedy po raz pierwszy wyczułam w lewej piersi sporą zmianę. Poszłam więc na USG, ale nic pani doktor o swoich podejrzeniach nie wspomniałam. Jakież było moje zdziwienie, gdy po badaniu usłyszałam, że wszystko jest w porządku!

Powiedziałam więc: „Pani doktor, ale ja tu czuję zmianę”. Wtedy ginekolog przeprowadziła badanie palpacyjne i stwierdziła, że rzeczywiście – również wyczuwa guz. Powtórzyła USG, które ponownie nic nie wykazało, stwierdziła więc, że to pewnie niegroźny tłuszczak i zaprosiła mnie na kolejne badanie dopiero za rok.

Tyle że ja pół roku później zaszłam w ciążę. Cały czas wyczuwałam zgrubienie, ale nic z tym nie robiłam. Nic mnie nie bolało, nie miałam żadnych wycieków, wygląd piersi się nie zmieniał, miałam więc przekonanie, że wszystko jest w porządku. Wiedziałam też, że piersi w trakcie laktacji trudniej zbadać i odkładałam to na później.

Karmiąc piersią, zaszłam w drugą ciążę, później znów karmiłam piersią. Dopiero gdy drugie dziecko – Hania – miała 10 miesięcy, pierś zaczęła mnie pobolewać. To był tylko jeden dzień, ale przecież już od dłuższego czasu czułam, że muszę to skontrolować. Udałam się do dobrego specjalisty na USG. Mimo wszystko miałam nadzieję, że pierś może mnie pobolewać przez noszenie córeczki na lewym ramieniu.

Niestety, usłyszałam od lekarza, że źle to wygląda – mam dwa guzy, jeden pod drugim. Jednocześnie uspokoił mnie, że gdyby miał mniejsze doświadczenie, powiedziałby, że to nowotwór, ale jemu wygląda to na obszar dysplastyczny. Otrzymałam jednak skierowanie na biopsję gruboigłową i mammografię.

Niestety biopsja wykazała raka, ale jeszcze in situ, czyli „w miejscu”, przedinwazyjnego. Zostałam skierowana na pogłębioną diagnostykę do Centrum Onkologii im. Marii Skłodowskiej-Curie na warszawskim Ursynowie. Pani doktor, która przeprowadzała tam USG, również stwierdziła, że te zmiany wyglądają na dysplastyczne, na co ja mogłam jej już odpowiedzieć, że to niestety potwierdzony nowotwór.

Mammografia z kontrastem wykazała powiększony jeden węzeł chłonny, 11 mm. Doktor prowadząca zdecydowała o zrobieniu biopsji tego węzła i biopsji samego guza.

Dokładne wyniki otrzymałam 27 grudnia 2018 – potwierdziły one, że mam dwa guzy, jeden 2x3 cm, a pod spodem 2x2 cm. Podejrzany węzeł chłonny był powiększony, ale nie było w nim komórek rakowych. Wykryto także mikrozwapnienia na obszarze 9 cm. Stwierdzono, że większość tego raka jest nieinwazyjna, ale z ogniskiem raka inwazyjnego.

Poradnik Zdrowie: Gadaj Zdrów, Rak piersi odc. 8
Aleksandra Borucka z dziećmi
Autor: Archiwum prywatne

Od momentu, gdy udała się Pani na pierwsze badanie do diagnozy minęło kilka lat. Czy stwierdzenie pierwszej Pani doktor, że w piersi nic złego nie ma, wpłynęło na Pani proces diagnostyczny?

Też się nad tym zastanawiałam, ale specjaliści, których spotkałam później na drodze swojego leczenia twierdzili, że wtedy prawdopodobnie rzeczywiście nic groźnego mi nie dolegało, bo gdybym tak długo zwlekała z leczeniem, pewnie już by mnie nie było…

Dla wielu osób „rak piersi” to pojęcie bardzo szerokie i tak naprawdę niewiele mówiące. Może się kojarzyć ze „straszną chorobą”, ale niczym więcej. Tymczasem rak piersi dzieli się na podtypy, może być, jak każdy nowotwór, wcześnie lub późno wykryty. Na jaki typ raka Pani zachorowała i na jakim etapie zaawansowania udało się go zdiagnozować?

Mój podtyp raka to HER2+. To nowotwór nieluminalny, czyli taki, który nie jest hormonozależny. Przed zachorowaniem nic o tym rodzaju raka nie wiedziałam, a niestety przeglądając o nim informacje w internecie czułam się, jakbym dostała między oczy. Pełna obaw czekałam na to, co powiedzą lekarze.

Po diagnozie już 2 stycznia 2019 odbyło się na konsylium, na którym zaproponowano mi leczenie chemioterapią dwoma lekami, od razu uprzedzając, że ten drugi lek jest płatny. Powiedziano mi, że dzięki zastosowaniu tych dwóch substancji, czyli tzw. podwójnej blokadzie, moje szanse na wyleczenie zdecydowanie wzrosną, więc wiedziałam, że muszę z tego skorzystać.

No właśnie, dla kobiet z wcześnie wykrytym rakiem piersi bardzo skuteczne okazuje się wspomniane przez panią wprowadzenie tzw. podwójnej blokady. Niestety, ten rodzaj terapii nie jest w Polsce refundowany. Dopiero pacjentki na późniejszym etapie choroby mogą z niej korzystać, a przecież to we wczesnym stadium szanse na wyleczenie są największe. Czy mogłaby więc Pani wyjaśnić, na czym tzw. podwójna blokada w leczeniu raka piersi polega? W jaki sposób udało się Pani z niej skorzystać?

Standardem, dostępnym wszystkim kobietom chorującym na mój podtyp raka piersi jest terapia celowana, która blokuje receptor HER2, przez co niweluje jego niekorzystny wpływ na rozwój choroby. To zablokowane białko receptorowe HER2 nie może dalej się namnażać, a pamiętajmy, że ten podtyp choroby wyróżnia właśnie zbyt duża ilość receptorów HER2 na powierzchni komórek nowotworowych. Jednak białka nadal mogą się łączyć, a gdy dojdzie do ich połączenia - mogą się one dalej dzielić, dlatego tak ważne jest zastosowanie drugiego leku, który temu dalszemu namnażaniu zapobiegnie.

W Polsce refunduje się tego typu leczenie tylko u kobiet z HER2+ z przerzutami odległymi, a nawet przerzuty do drugiej piersi czy do węzłów do nich nie należą. Dopiero gdy choroba dotrze do płuc, wątroby, mózgu i innych organów możemy mówić o przerzutach odległych.

Aby móc wdrożyć leczenie, potrzebowałam 80 000 złotych na otrzymanie 7 dawek leku. Musiałam się więc zastanowić, co dalej. Nie miałam takich możliwości finansowych, ale moja mama, moje rodzeństwo, teściowie, znajomi wspomogli mnie. Wszyscy złożyli się na to, bym mogła odzyskać zdrowie. Była też zbiórka zorganizowana poprzez konto założone na stronie fundacji Rak’n’Roll.

Nie spodziewałam się, że tak dużo osób mi pomoże. Dostawałam informacje, że ludzie się za mnie modlą, chcą wspomóc mnie duchowo i dzięki temu nabierałam mocy. Nawet rodzice znajomych pisali do mnie, że trzymają kciuki za moje wyjście z choroby. Zaskoczyło mnie, że tyle osób będzie o mnie myślało, wspierało mnie.

Dzięki podwójnej blokadzie dostałam drugie życie. Ostatnio usłyszałam od lekarza, że nie mam w sobie żadnej komórki rakowej. Było to 13 czerwca, gdy pojechałam po wyniki biopsji – bałam się, że nie będą dobre, bo przyszły bardzo szybko, a pokazały, że nastąpiła u mnie 100% odpowiedź na leczenie. Koleżanka, którą poznałam jeszcze przed chemioterapią, z tym samym podtypem raka piersi, która również musiała zorganizować sobie fundusze na leczenie, usłyszała, że pozostał jej tylko 1% komórek nowotworowych. Natomiast innej pacjentce, poznanej przeze mnie w szpitalu po mastektomii – u której nie wprowadzono tego typu leczenia – pozostało 15% komórek nowotworowych.

Chciałabym, by wszystkie kobiety chore na raka piersi miały możliwość otrzymania możliwie najlepszego leczenia, bez konieczności organizowania na nie zbiórek.

Aleksandra Borucka w trakcie leczenia
Autor: Archiwum prywatne

A jeśli mówimy o leczeniu – jak Pani dawała sobie radę fizycznie i psychicznie?

Ogromnym wsparciem były dla mnie inne pacjentki. Spotkania z innymi kobietami, rozmowy na korytarzach były tym miłym aspektem leczenia, więc jeździłam na chemioterapię z dobrym nastawieniem. Jestem obecna na forach amazonek, także na Facebooku. Uważam, że wzajemne wsparcie kobiet jest bardzo ważne, ponieważ nikt tak nie zrozumie kobiety chorej na raka, jak inna chora. Można poczuć, że nie jest się samą z tym wszystkim, a uczucie osamotnienia w chorobie bywa bardzo dojmujące.

Co do samego leczenia – najgorzej wspominam pierwszą i ostatnią chemioterapię, były najbardziej wycieńczające, choć ta ostatnia w kontekście psychicznym mniej – wiedziałam, że to już ostatni raz. Przez cały czas regularnie poszerzałam swoją wiedzę o chorobie, leczeniu, objawach i skutkach ubocznych, bo ta wiedza dawała mi siłę. Wiedziałam, z czym się mogę mierzyć.

Kiedy dowiadujemy się, że ktoś nam bliski – członek rodziny czy dobry znajomy – ma raka, nie wiemy, jak z nim rozmawiać. Albo unikamy rozmów na ten temat, albo używamy ogólników typu „wszystko będzie dobrze”, „musisz być silna/-y”. A o tę siłę nie jest łatwo. Czego tak naprawdę potrzebuje osoba chora od swoich najbliższych?

Właśnie takie pokrzepianie: „wszystko będzie dobrze” często mnie denerwowało – bo nie jest dobrze i wiemy, że później też może dobrze nie być. Całkiem niedawno, kiedy po mastektomii miałam jechać odebrać wyniki, mój ukochany partner Mirek powiedział mi: „Wiem, że może być różnie, ale damy radę, poradzimy sobie z tym”. Jakkolwiek będzie, będziemy walczyć dalej.

Bardzo ważne było dla mnie, by ludzie wokół wierzyli, że będzie dobrze. Żebym nie dostała informacji: „Wiesz, znałam kiedyś taką dziewczynę, ale już jej nie ma”. Chciałam, żeby oni dookoła wierzyli, że ja wyzdrowieję. Nie, żeby mówili różne utarte formułki, ale żeby ufali, że będę zdrowa, bo ja nie zawsze miałam tę ufność. Zwłaszcza po sesjach chemioterapii.

Dowiedziała się Pani o chorobie w bardzo młodym wieku – ma Pani 38 lat. Część młodych kobiet nawet nie podejrzewa, że może zachorować, starsze też nierzadko unikają lekarza. Jak wyjaśniłaby Pani tym osobom, dlaczego tak ważna jest profilaktyka i poddawanie się regularnym badaniom?

Trudno mi powiedzieć, co mogłoby skłonić kobietę, która czuje się zdrowa i nic jej nie dokucza, żeby jednak poszła do lekarza. Myślę jednak, że może przekonałaby ją myśl o własnej rodzinie, zwłaszcza jeśli ma dzieci. Że ma dla kogo żyć i dla kogo o siebie dbać. Sama straciłam tatę w wypadku samochodowym, gdy miałam 15 lat – to był wspaniały człowiek i ojciec i w dalszym ciągu, mimo że minęło ponad 20 lat, żyję w poczuciu straty. Nie chciałam, żeby moje dzieci doświadczyły tego samego.

A czy pamięta Pani swoją pierwszą reakcję na wieść o chorobie? Jak zareagowali Pani bliscy?

Właśnie z powodu dzieci uważam, że może łatwiej byłoby mi znieść wieść o chorobie, gdybym jednak ich nie miała. Pamiętam, że po otrzymaniu wyników poszłam do samochodu i rozpłakałam się na parkingu. Dosłownie wyłam jak pies, dzwoniłam do siostry i mówiłam, że ja przecież chcę jeszcze zdążyć wychować swoje dzieci. Po prostu chcę żyć. Z kolei gdy dostałam wyniki, że jestem zdrowa, też poszłam do samochodu i tym razem poryczałam się ze szczęścia.

Jestem bardzo emocjonalną osobą, więc niczego za bardzo nie umiem ukryć. Nawet gdy próbowałam mówić bliskim, że jest dobrze, oni po moim głosie i tak słyszeli, że rzeczywistość wygląda inaczej. Na szczęście te chwile są już za mną.

Aleksandra Borucka z dzieckiem
Autor: Archiwum prywatne