HAZARD - w sidłach uzależnienia

2010-03-31 11:53

Ludzie opętani przez hazard odczuwają tylko dwa rodzaje emocji – radość i złość. Radość z wygranej, a złość z przegranej. Nie ma w ich życiu miejsca na inne uczucia. Granie to ich miłość, rodzina i szczęście. Jak nikt potrafi ą manipulować ludźmi. Kłamać, by zdobyć pieniądze na hazard.

HAZARD - w sidłach uzależnienia
Autor: Getty Images HAZARD - w sidłach uzależnienia

Osoby uzależnione od hazardu nie zawahają się ukraść oszczędności na studia swojego dziecka. Potem czują wyrzuty sumienia, nienawiść do siebie. Ratować próbują się dopiero, kiedy znajdą się na dnie. Na granicy samobójstwa, więzienia, zgrani do suchej nitki. Udaje się niektórym.

Jacek pochodzi z niedużej miejscowości na Opolszczyźnie. Ma 40 lat. Zgadza się rozmawiać o swoim uzależnieniu, szczerze i bez wybielania. Może ktoś przeczyta ten artykuł i zastanowi się, nim wpakuje się w to piekło - zastanawia się. Gra na automatach zaprowadziła go na samo dno. Otarł się o śmierć. Miał żonę, córkę, pracę, wiódł normalne życie. Dziś, po niecałych 6 latach grania został sam. W pustym mieszkaniu bez rodziny i pracy. Za to z ogromnymi długami, których nie jest w stanie spłacić. Ale jest w nim nadzieja - nie gra od pół roku.

Joanna z Warszawy mówi, że przegrała swoją rodzinę. Pierwszy raz zagrała, gdy miała 20 lat, skończyła, gdy była po trzydziestce. Kilka lat zajęło jej dochodzenie do siebie. Nie gra od 10 lat, ale wie, że z hazardu będzie się leczyć przez całe życie. Granie było moją rodziną, domem, szczęściem. Gdy się ocknęłam, na zakładanie rodziny było już za późno - tłumaczy.

Uzależniony od automatów do gry

Jacek odkrył istnienie salonów bukmacherskich w 2003 r. Właśnie wtedy otworzył się pierwszy tego typu punkt w jego miasteczku. 
– Zapowiadało się fajnie. Zakłady były tanie, bo po 2 zł, a ja znałem się na sporcie – opowiada. – Zaglądałem tam codziennie. Żona i córka myślały, że takie mam hobby. Ja również tak to traktowałem. Na pozór nic złego nie robiłem, nie piłem, jeszcze wtedy nie przegrywałem dużych sum. Nie było się czym martwić. A jak wygrywałem, pieniądze przeznaczałem na rodzinę. Była więc z tego korzyść – dodaje. 
Pewnego dnia, jakieś 2 lata po tym, jak pierwszy raz zajrzał do bukmachera, po pracy wraz kolegami poszedł na piwo. W lokalu był automat. Spróbował raz, drugi, trzeci. Nim się zorientował, grał codziennie, obstawiając i przegrywając coraz większe sumy. Czasem wychodził z psem o 6 rano i czekał na otwarcie punktu z automatami. Ale ciągle zdawało mu się, że to tylko takie hobby. 
– Za jednym zamachem byłem w stanie przegrać kilka pensji. Tego samego dnia pożyczałem więcej pieniędzy i je przegrywałem. Kiedy grałem, cały świat przestawał istnieć. Byłem tylko ja i maszyna. Towarzyszyły temu ogromne emocje. Nigdy nie piłem alkoholu podczas grania, bo wtedy go nie czułem. Byłem raz na górze, za chwilę sytuacja się zmieniała i byłem całkiem spłukany. To mnie w dziwny sposób nakręcało, jakbym był na haju – wspomina. – Wracałem z automatów zgrany, zrozpaczony. I w jednej chwili na klatce schodowej musiałem zmienić maskę, tak by do domu wejść już jako normalny Jacek – mąż i ojciec. A byłem zwykłym oszustem, złodziejem, człowiekiem, którego umysł był zawładnięty. 
Zaczęły mu się kończyć oszczędności, więc podbierał je ze środków rodzinnych. Raz ukradł żonie ze skrytki 3 tys. zł. Bał się, że odkryje kradzież. Postanowił pożyczyć w banku pieniądze, by oddać żonie. Jakimś cudem przez kilka tygodni nie zorientowała się, że ich nie ma w książce, w której trzymała je na czarną godzinę. 
Jacek dobrze pamięta tamten dzień. W drodze z banku do domu skręcił do lokalu. – Nogi same mnie poniosły – wspomina. – I przegrałem kilka tysięcy. Innym razem wyciągnąłem z konta pieniądze na nasze wspólne wakacje. Zacząłem okropnie kłamać, by ludzie pożyczali mi pieniądze. Byłem w stanie w kilka sekund wymyślić takie kłamstwa! Że ktoś umarł i nie ma na pogrzeb, że teściowa jest chora i trzeba ją ratować. Okłamywałem szefa, płakałem, błagałem go o pieniądze. Litował się nade mną i pożyczał. A ja szedłem z nimi do domu, by odłożyć do skrytki żony, i zawsze skręcałem na automaty – opowiada. 
Przez 6 lat grania Jacek kilka razy przyznał się żonie do uzależnienia i długów. Przepraszał, obiecywał poprawę, a ona mu wybaczała. Wyciągała z tarapatów. Nie grał przez tydzień, a potem wracał do salonu gier jeszcze bardziej spragniony grania.

Jacek doprowadził się do takiego stanu, że nie mógł już jeść, męczyła go bezsenność, miał lęki, odczuwał chroniczne przerażenie.
– Zachowywałem się jak zaszczute zwierzę. Zaszczute przez samego siebie – tłumaczy. – W ubiegłym roku, zaraz po sylwestrze zaczęło docierać do mnie, że coś ze mną jest nie tak. Wcześniej żyłem w przeświadczeniu, że gram dla rodziny, żeby wygrać i ich uszczęśliwić. Tego dnia grałem od 6 rano do 22. Po tym maratonie byłem strzępem człowieka. Następnego dnia w internecie znalazł forum o hazardzie. Ludzie radzili mu, gdzie się udać po pomoc, jak się ratować. Poszedł do poradni. Podczas rozmowy z terapeutką usłyszał, że ona nie leczy hazardzistów, tylko narkomanów i alkoholików. Wrócił do domu i kolejny raz przyznał się żonie do długów i hazardu. Tym razem, tak jak podejrzewał, ona powiedziała „dość”. Wyrzuciła jego ubrania na klatkę schodową. 
– Spakowałem do plecaka te ciuchy i wyszedłem z domu. Poszedłem na stację kolejową i tam przenocowałem. Następnego dnia żona zadzwoniła do mnie i powiedziała, że to koniec, że odchodzi. Pozwoliła mi znowu mieszkać w domu, ale nie chciała już ze mną rozmawiać – dodaje. 
W lutym ubiegłego roku firma Jacka została rozwiązana. Stracił pracę. To go dobiło, bo tylko praca dawała mu nadzieję, że spłaci długi i się wyleczy. Trzymała go przy resztce zdrowych zmysłów. 
– Wtedy postanowiłem zagrać się na śmierć – opowiada. – Nie mogłem patrzeć na swoje odbicie, kiedy widziałem je w witrynie sklepowej. Wyciągnąłem ostatnie 2 tys. zł. Wyłączyłem telefon i zacząłem grać. Nie czułem już nic. Potem poszedłem do lasu, zdjąłem pasek i założyłem sobie pętlę na szyi. Myślałem o żonie, córce, o tym, jak je kocham, o tym, jak kocham życie. Wysłałem pożegnalny SMS. To była moja ostatnia prośba o pomoc. Policja szybko mnie odnalazła. Uratowali mnie i zawieźli do szpitala. Bratowa pomogła znaleźć zamknięty ośrodek dla uzależnionych. W czerwcu wróciłem z terapii i nie gram. Żona zabrała córkę i przeniosła się do innego miasta, do rodziców. Zostałem w pustym mieszkaniu, sam. Czuję się jak wyrzutek, nie mogę znaleźć pracy, bo w miasteczku wszyscy wiedzą o sobie wszystko. Nie chcą mi zaufać. Trudno im się dziwić. Jest źle, ale przynajmniej nie gram. Umysł mam jasny. Nie czuję do siebie takiej nienawiści jak kiedyś. Wreszcie mogę normalnie spać. Szerokim łukiem omijam automaty, nie noszę przy sobie pieniędzy, by nie kusić losu – mówi.

Hazrd stał się obsesją

Joanna pierwszy raz zetknęła się z graniem w salonie „Bingo” w drugiej połowie lat 80. Znajomi ją tam wyciągnęli.
– Spodobał mi się ten dreszczyk emocji, przyśpieszone bicie serca, oczekiwanie, czy się udało. Zaczęłam próbować innych gier – automatów, lotto, zdrapek, wszystkich gier kasynowych – opowiada. 
Marzyła o wielkiej wygranej. Takiej, po której stać ją będzie na wszystko. Ona, tak jak i Jacek, wyobrażała sobie, że wygra i uszczęśliwi rodzinę. Kupi rodzicom dom. – Wygrane pojawiały się, ale jak w przypadku każdego hazardzisty, nie wystarczało mi. Musiałam się zapożyczać. Wzięłam jeden kredyt, potem drugi. Byłam księgową i dużo zarabiałam, ale ciągle byłam na minusie. W końcu zdefraudowałam pieniądze w firmie, w której pracowałam. Teraz, po latach żałuję, że mnie wtedy nie złapali. Może gdyby wsadzili mnie do więzienia i zobaczyłabym konsekwencje grania, wcześniej bym się z tego nałogu wyplątała. A tak przez bite 10 lat grałam całą sobą – wspomina. – Przez ten czas w moim sercu nie było nikogo. Bo ludzie do niczego nie byli mi potrzebni. Tylko do tego, by móc grać. Od jednych pożyczałam pieniądze, z drugimi spotykałam się, by mieć dobry wizerunek. Ale mój umysł, serce zajęte były graniem lub kombinowaniem, skąd wziąć na nie pieniądze – opowiada. 
Joanna, tak jak każdy hazardzista, robiła wszystko, by ukryć przed sobą, co się z nią dzieje. – To się nazywa racjonalizowanie – tłumaczy. – Np.: wracałam z pracy i byłam zadowolona, bo coś dobrego się wydarzyło. „Taki fajny dzień – myślałam – idę zagrać, na pewno wygram. Takie jest prawo serii”. A jeśli dzień był zły, wracałam do domu i mówiłam sobie: „Co za zły dzień. Ale na pewno los da mi nagrodę i teraz wygram”. Gdy byłam głodna, szłam do salonu na obiad, oczywiście po to, by potem zagrać. Chorowałam, czułam się fatalnie, myślałam: „Nie będę sama w domu siedzieć, pójdę do ludzi”. I szłam grać. Adrenalina, która wydziela się podczas grania, znieczula fizycznie i psychicznie. Potrzebowałam jej coraz więcej. 
Hazard był w każdym calu jej życia. Sama ze sobą zakładała się, ile kroków ma do auta. Liczyła schody, płyty chodnikowe, dodawała i odejmowała numery w tablicach rejestracyjnych. – To było całkowite opętanie umysłu – mówi. – Kiedy zaczęłam zdrowieć, najtrudniej było mi pozbyć się właśnie tego myślenia o liczbach.

Pod koniec lat 90. Joanna grała non stop. Weszła w fazę chroniczną, która trwała 3 lata. Już nie marzyła o wygranej. Liczyło się tylko, aby grać, grać...
Kiedy wychodziłam z salonu i nie byłam zgrana do ostatniej złotówki, czułam złość. Bo moja potrzeba autodestrukcji była wtedy niezaspokojona. Chciałam zgrać się do zera, zagrać na śmierć. Gdy wychodziłam bez grosza, czułam się lepiej. Taki stan był wtedy dla mnie normalny - opowiada. 
W głowie Joanny zapaliła się czerwona lampka, gdy zaczęła mieć omamy wzrokowo-słuchowe. Nie mogła zasnąć, ponieważ w uszach grała jej muzyka z automatów. Zamykała oczy i widziała  rozkłady kart. Przestraszyła się, że sięga choroby psychicznej. Nie potrafiła wyłączyć w głowie  wizji karcianych i automatowych. 
Każdy ma jakieś dno - mówi. – To może być utrata rodziny, próba samobójstwa, więzienie. Moim dnem była niewyobrażalna nienawiść do samej siebie za to, co robię. Wstawałam w nocy i jechałam do salonu, mimo że 2 godziny wcześniej z niego wróciłam. Wiedziałam, że jeśli znów nie zagram, na pewno nie zasnę. Dlatego chociaż na chwilę, by wewnętrznie się uspokoić, jechałam do kasyna. Gdy wracałam, wyłam, płakałam z tej nienawiści do siebie. Doszła do skraju udręczenia. Pewnej bezsennej nocy postanowiła poszukać pomocy. Jednak żaden z psychologów, do których trafiła, nie chciał przyjąć kogoś takiego jak ona. Wtedy, pod koniec lat 90., w Polsce mało kto leczył hazardzistów. Dziś nadal terapeuci uzależnień nie zawsze podejmują się pracy z nimi. Boją się manipulacji, a hazardziści mają opanowaną ją do perfekcji.
Joanna znalazła osobę, która jej pomogła, w... kasynie. Przysiadła się do mnie trochę starsza ode mnie pani. Zaczęła mi opowiadać, że jest hazardzistką, i wcisnęła mi swój numer telefonu. To ona zabrała mnie na pierwszy mityng hazardzistów. Wtedy zaczęła się moja powolna i wieloletnia droga do zdrowienia. Wiem jednak, że nie skończy się ona nigdy - podkreśla.

miesięcznik "Zdrowie"